Idiotyczna, amatorska okładka tej książki, sugerująca tanią groszową sensację, z jakąś rozmazaną twarzą ni to kobiety, ni to manekina, z walającymi się bez ładu i składu łuskami nabojów oraz błędem ortograficznym w nazwie "Rote Armee Fraktion" (ostatni człon napisano, nie wiedzieć czemu, przez "c" w miejsce "t"), odpędzi od półki księgarskiej każdego poszukiwacza ambitniejszej literatury. Na miejscu autora przyjechałbym do Polski i udusił redaktora odpowiedzialnego za owo kuriozum - bo Ulrich Woelk napisał mroczny kryminał w duchu Henninga Mankella. To nie tylko sprawnie i z wyczuciem suspensu opisana historia zbrodni i śledztwa, lecz także dramat psychologiczny oraz kawał niezłej prozy politycznej.

Na północy Niemiec, tuż przy granicy z Danią, w regionie tyleż spokojnym, co prowincjonalnym, w samotnie stojącym domu miejscowy pastor odnajduje zwłoki mężczyzny. Szybko udaje się ustalić, że ofiara to niejaki Hans Jacobi, w swoim czasie drugoplanowy członek terrorystycznej organizacji Frakcja Czerwonej Armii (RAF), który po zjednoczeniu Niemiec powrócił do domu nieżyjących już rodziców z finansowanego przez Stasi azylu w NRD. Przed śmiercią był torturowany, a samo morderstwo wygląda na rodzaj profesjonalnie i z zimną krwią wykonanej egzekucji.

Ze strony lokalnej policji śledztwo prowadzi Anton Glauberg, zmęczony życiem 40-latek, człowiek zgorzkniały i pozbawiony złudzeń (podobieństwo do Kurta Wallandera wydaje się nieprzypadkowe). Federalne Biuro Śledcze zajmujące się z urzędu wszystkimi sprawami związanymi z terroryzmem przysyła natomiast młodą, ambitną Paulę Reinhardt, urodzoną w NRD karierowiczkę. W ten sposób autor stawia klasyczną figurę pary nieprzystających do siebie gliniarzy w nowym, ciekawym świetle - patrzy na nią z perspektywy głęboko zakorzenionego konfliktu między Wessis i Ossis, pozornie odwracając role w tej grze stereotypów.

Wędrówka owego niedopasowanego duetu śladem Hansa Jacobiego przynosi nieoczekiwane skutki, zwłaszcza że funkcjonariusze nie darzą się zaufaniem, często tylko pozorują współpracę, a każdy z nich za własną rękę decyduje się na prywatne poszukiwania. Nie próbując nawet zdradzać charakteru złożonej zagadki kryminalnej, warto jednak wspomnieć o wielowymiarowości "Ostatniego spektaklu". Woelk bowiem okazuje się pisarzem o dużej społecznej wrażliwości i spostrzegawczości - galeria drugoplanowych postaci to historia zimnowojennego podziału Niemiec w pigułce.

Kogóż my tu nie mamy? Lewicującego kapłana - wielbiciela Teologii Wyzwolenia; obracającego się w kręgach komunizujących terrorystów fotografa sybarytę, który gra na dwie strony konfliktu, nieprzyzwoicie się bogacąc; żonę przez dekadę piszącą dla Stasi sążniste donosy na męża; jej oficera prowadzącego - obecnie statecznego przedsiębiorcę w branży spożywczej, skorumpowanych polityków po obu stronach muru administrujących prosperującymi pralniami pieniędzy. Niemiecki pisarz bez skrupułów zagłębia się w bagno i wyławia z niego perły.

Jedyne zarzuty, jakie można postawić "Ostatniemu spektaklowi" to pewna wtórność wobec szwedzkiego prekursora i zbyt wysoki poziom nieprawdopodobieństwa w finalnym rozplataniu wątków. Nie umniejsza to jednak przyjemności w lekturze - tu nie ma łatwych rozwiązań, moralnych pouczeń, a temu, co się stało, winni są po trosze wszyscy.











Reklama



Ostatni spektakl

Ulrich Woelk, przeł. Monika Polkowska, Muza 2007