Niewielka książeczka jest zapisem myśli i uwag reżysera dotyczących w równej mierze życia, co sztuki filmowej. Zapisem - trzeba od razu powiedzieć - niewiele wnoszącym do wiedzy czytelników. Nie jest to bowiem ani dziennik, ani zbiór wspomnień z pracy nad kolejnymi filmami, ale raczej zeszycik "złotych myśli", z których większość pasowałaby może do pióra Paulo Coelho, ale nie do wizerunku twórcy "Dzikości serca" i "Blue Velvet".

Reklama

"Słowa nie zawsze są moją mocną stroną" - zastrzega niemal na samym początku książki Lynch. "Niektórzy są poetami i potrafią pięknie nimi operować. Kino natomiast ma własny język. Można nim przekazać bardzo wiele". W tym przypadku asekuracja z jego strony jest jak najbardziej na miejscu. Reżyser, którego filmy nierzadko oszałamiają potęgą wyobraźni, zmuszają do szukania ukrytych znaczeń i rozszyfrowywania symboli, w książce do powiedzenia ma faktycznie niewiele.

Gdyby jeszcze były to luźne zapiski na temat metody twórczej, pracy na planie, spotkań z innymi osobowościami kina... Jednak najwyraźniej Lynch uznał, że to, co miał do przekazania na ten temat, pojawiło się już na łamach wywiadu rzeki "Widzę siebie" (wydanego przed laty również w Polsce). Sęk w tym, że książka ta ukazała się już dziesięć lat temu. Od tej pory zmienił się film i - jak możemy przypuszczać - zmienił się również David Lynch. Jednak z treści "W pogoni za wielką rybą" wynika, że ta zmiana polega przede wszystkim na propagowaniu medytacji transcendentalnej i poszukiwaniu własnego ja.

Podtytuł książki - "Medytacja, świadomość i tworzenie" - doskonale określa bowiem jej zawartość. Główną myślą reżysera jest opowiedzenie ludziom o dobrodziejstwach płynących z codziennej medytacji. Znikają przygnębienie i złość (nazywane przez Lyncha "duszącym gumowym kostiumem negatywizmu"), świat staje się piękniejszy, a ludzie - szczęśliwi. Niestety, okraszone cytatami z wedyjskich upaniszadówi, bon motami w rodzaju "Sen jest naprawdę ważny" przemyślenia Lyncha sprawiają wrażenie pseudofilozoficznego bełkotu.

Reklama

Trzeba jednak oddać reżyserowi sprawiedliwość, bowiem w jego książce pojawiają się fragmenty o wiele ciekawsze. Jak wtedy, gdy Lynch mówi o swoich filmowych pasjach, z podziwem pisząc o dokonaniach Billy'ego Wildera i Stanleya Kubricka. Gdy wspomina swoje spotkanie z leżącym już na łożu śmierci Federico Fellinim. Gdy opisuje swoją pracę nad pomysłami na planie filmowym. Takich fragmentów jest jednak zbyt mało, pobudzają apetyt czytelników, ale w żaden sposób nie są go w stanie zaspokoić.

Lynch co prawda zastrzega, że nie chce w żaden sposób interpretować swoich dzieł, ale nie wierzę, że nie mógłby wyciągnąć z pamięci więcej takich perełek jak perypetie towarzyszące realizacji "Głowy do wycierania" (reżyser dorabiał do filmu, roznosząc prasę). Także polscy czytelnicy mogą się poczuć zawiedzeni, bo nie dowiedzą się niczego o fascynacji Lyncha Łodzią, jedynie w zapiskach z planu "Inland Empire" na chwilę pojawia się "przyjaciel z Polski" Krzysztof Majchrzak.

Tytułowa "pogoń za wielką rybą" to według Lyncha wyławianie pomysłów z otchłani własnej świadomości. "Piękne jest to, że kiedy udaje ci się złowić jedną rybę, która ci się podoba, nawet jeśli jest tylko małą rybką - fragmentem pomysłu - ta ryba przyciągnie inne i wszystkie złapią się na ten sam haczyk" - pisze reżyser. Lynch potrafi złapać naprawdę wielką sztukę - nie raz udowodnił to w swoich filmach. Jednak czytelnikom swojej książki pokazał co najwyżej płotki.