Historia Blaze’a, zwalistego, cokolwiek przygłupiego, ale zarazem niezwykle poczciwego kidnapera, którego ciężkie losy są w prostej linii wynikiem ludzkiej podłości, powstała przed ponad trzydziestu laty. Obok kilku innych utworów była sygnowana nazwiskiem Richard Bachman. Tego pseudonimu używał King okazyjnie mniej więcej do połowy lat osiemdziesiątych - po czym ogłosił przedwczesną śmierć swojego literackiego alter ego. W przedmowie do nader opóźnionego wydania "ostatniej powieści Richarda Bachmana" pisze, że "Blaze" wydawał mu się ewidentnie nieudany i dlatego właśnie postanowił na zawsze ukryć go w szufladzie. Zdanie jednak zmienił, poddał rzecz gruntownemu liftingowi i zaprezentował szerokiej publiczności.

Reklama

Można się zastanawiać, czy było warto. Z jednej bowiem strony czyta się tę książkę bez wyraźnego dyskomfortu, który uporczywie towarzyszył lekturze "Historii Lisey". Akcja toczy się wartko, napięcie dozowane jest umiejętnie, barwne sceny z życia amerykańskiej prowincji utrzymane na przyzwoitym poziomie. Z drugiej jednak strony w warstwie językowej czuć rękę późnego Kinga. Postacie rozmawiają ze sobą, posługując się prawie wyłącznie jakimiś kompletnie idiotycznymi grepsami, których znaczeniową podstawę tworzą pojęcia nawiązujące do procesów fizjologicznych w układzie pokarmowym, ekskrementów i kopulacji. Niegdyś autor "Misery" był mistrzem stylizacji dialogowej (proszę sobie przypomnieć "Lśnienie" albo "To!"), w ostatnim czasie niestety zabrnął w zdecydowanie ślepą uliczkę, każąc swoim bohaterom przemawiać sztucznym, pretensjonalnym idiomem, na dźwięk którego mamy ochotę stanowczo zaprotestować: przecież ludzie w ten sposób nie rozmawiają! Odnoszę wrażenie, że byłoby znacznie lepiej, gdyby King pozostawił "Blaze’a" dokładnie w takiej formie stylistycznej, w jakiej pierwotnie powstał. Akurat tego rodzaju aktualizacja była zupełnie niepotrzebna.

Również wątek "głosu w głowie", który nieustannie słyszy Blaze, zszyty został nicią raczej grubą i poprowadzony zdecydowanie prowizorycznym ściegiem. George, przyjaciel i przestępczy mentor głównego bohatera (zabity nożem za nazbyt asertywną postawę w trakcie gry w pokera), perorujący doń zza grobu i spełniający rolę omnipotentnego przewodnika oraz doradcy, jest po prostu niezbyt dyskretną fabularną protezą. Wspierając się na jej chybotliwej podstawie, można tylko pozornie uniknąć pytania tak naprawdę nieuniknionego - jak mianowicie człowiek o poważnie ograniczonych zdolnościach umysłowych miałby zrealizować dość złożony plan porwania dziecka amerykańskich milionerów? King daje odpowiedź najprostszą: szczegóły podpowie mu zmarły kolega. To już jednak - biorąc pod uwagę, że nie mamy tutaj do czynienia z żadną rzeczywistością paranormalną - zakrawa albo na skrajną psychologiczną naiwność, albo na zwykły obciach (który wybaczyłbym może Deanowi Koontzowi, ale Kingowi nie wybaczę nigdy). Przykłady takich niedoróbek mógłbym jeszcze mnożyć.

Ale bez wątpienia warto "Blaze’a" przeczytać. Szczególnie jeśli - tak jak autor niniejszej recenzji - darzy się twórczość Kinga bezgranicznym uwielbieniem albo przynajmniej umiarkowaną sympatią. Bo otóż ta, powiedzmy sobie szczerze, niezbyt dobra powieść zawiera niczym w pigułce mnóstwo tropów przewijających się przez całą spuściznę mistrza grozy. Tutaj są one jeszcze w stanie niejako larwalnym, prawdziwe motyle wyklują się z nich dopiero w takich - nie waham się użyć tego sformułowania - arcydziełach jak wspominane już "Lśnienie", "To!", "Christine", "Carrie" czy "Strefa śmierci". Innymi słowy, trzydzieści lat temu Stephen King doskonale już wiedział, o czym będzie pisał - brakowało mu jeszcze warsztatu, wytrwałości i zapewne wyobraźni.

Reklama

Niemniej, wszystkie elementarne tematy i pomysły już gdzieś w nim tkwiły, a "Blaze" jest po prostu cokolwiek nieporadną próbą zbudowania z nich względnie spójnej opowieści. Mamy więc tutaj gargantuicznego, osobnego bohatera - poniewieranego w dzieciństwie i młodości z powodu swoich rozlicznych anomalii (z których ogromna dziura w czole - efekt działań niezbyt sympatycznego ojca - należy do najmniej jaskrawych). Mamy prawdziwą, głęboką męską przyjaźń bezustannie wystawianą na próbę już to przez okrutnych rówieśników, już to przez okrutny los. Mamy przekonująco zobrazowany proces nieco demonicznej przemiany - kiedy to wyjściowo dobry i nie wadzący nikomu człowiek zostaje przez rzeczywistość, w której żyje, doprowadzony do granic psychicznej wytrzymałości. A następnie gwałtownie przekracza te granice - stając się albo bezwzględnym i zwycięskim Aniołem Apokalipsy, albo zaszczutym zwierzęciem, które w rozpaczliwym odruchu samozachowawczym (ale i samobójczym) rzuca się do gardeł swoim prześladowcom.

Słowem - robota solidna, znacząca z perspektywy całej twórczości autora, ale bez żadnej rewelacji. Warto jednak dodać na koniec, że nawet bardzo wczesny, niezbyt wyrafinowany i pozostający w fazie ewidentnego kryzysu King na głowę bije rozmaitych współczesnych specjalistów od produkcji thrillerów czy horrorów (nazwiska litościwie zmilczę). W tym sensie "Blaze" nie zawiedzie oczekiwań miłośników tego typu literatury. Nam jednak - wiernym czytelnikom i wielbicielom króla - pozostaje cierpliwie wypatrywać premiery "Duma Key". Miejmy nadzieję, że King wreszcie pokaże, na co naprawdę go stać.


Richard Bachman (Stephen King) "Blaze", Prószyński i S-ka, Warszawa 2007