"Nieznany Italczyk wydłubał błogosławione podeptanie w różowej tafli gipsu". W ten sposób Piotr Śliwiński (rocznik 1973, debiutant - nie mylić z Piotrem Śliwińskim, starszym o dekadę krytykiem literackim) rozpoczyna powieść "Dziki Kąt". Czytelników uczulonych na tak nasycone poetycką metaforyką zdania proszę o cierpliwość. Po kilku stronach język narracji zmienia się całkowicie, ustępując miejsca dialogom, dla których określenie "mowa potoczna" to za mało. To istna kopalnia przebrzmiałej już nieco gwary krakowskiej naznaczonej osobistymi szyframi i osiedlowym piętnem.

"Bukiet gwary sypie się ze starości" - twierdzi autor i nie szczędzi oniemiałemu czytelnikowi cajmerów, siajaców, agarów czy makagigosów. Rada Języka Polskiego powinna przyznać Śliwińskiemu order za wyjątkową kulturę języka i zaraz przypiąć następny - za kultywowanie gwarowej tradycji.

To językowe rozdwojenie oddaje wewnętrzne rozdarcie bohaterów - gdy już przyzwyczaimy się do ich plebejskiego oblicza, do pracy na budowie, pijackich włóczęg i sztamy trzymanej przez charakternych chłopaków, nagle okazuje się, że mamy do czynienia z jednostkami wrażliwymi i uduchowionymi, z niedoszłymi artystami. Wszystko jest tutaj nieoczywiste, bo Śliwiński wziął na siebie zadanie odbudowania swojskiej mitologii dorastania, a zarazem osadzenia prywatnej historii w ogólnonarodowym kontekście. Powstała w ten sposób zabarwiona lokalnym kolorytem powieść, w której odnajdzie się wielu urodzonych na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku.

"Dziki Kąt" jest rozpiętym między poezją a folklorystyczną prozą katalogiem przeżyć pewnego (jakiego???) pokolenia. Mamy tu zatem zupełnie niewinne w swej prywatności dziecięce zabawy, w które wkracza "zielona wrona" wprowadzająca zagadkowy stan wojenny. A później przychodzi punkowa rewolta, włosy stawiane na cukier, Sex Pistols, Armia i Dezerter w Jarocinie. Potem (z pewnym opóźnieniem) Stachura, gitara i wyciągnięte swetry. Nieśmiałe pocałunki, pierwsza miłość i zdjęcie noszone do dzisiaj w portfelu. Aż wreszcie nadciąga dorosłość, dziwnym trafem ramię w ramię z bezdusznym kapitalizmem. A potem można już tylko wspominać i narzekać, że wszystko już nie takie jak kiedyś (to zdanie, w różnych wariantach, pojawia się w "Dzikim Kącie" co chwila). Nie ma się jednak czym martwić - "ci po nas powiedzą to samo".

Jest w tej książce jedna, pozornie banalna, scena - bohater podczas suto zakrapianej imprezy spotyka się z młodzieńczą miłością, jednak rozmowę z nią uprzykrza mu "piejący z zachwytu nad wydarzeniami sprzed blisko trzydziestu lat" zawiany staruszek, który aż płacze z żałości za straconymi czasami. "Dziki Kąt" może wielu czytelnikom wydać się takim żałosnym pianiem. Trudno - niech tworzą, a potem wspominają własne legendy.


Dziki Kąt

Piotr Śliwiński, Czarne 2007











Reklama