W pociągu z Krakowa do Warszawy naprzeciwko mnie siedziała Amerykanka, która wracała z Auschwitz. Ja czytałam właśnie o wizycie Maxa Aue w tym samym obozie. Ale byłyśmy w innych miejscach – ona głęboko przejęta, ja – całkowicie obojętna. U Littella bez najmniejszej emocji śledzimy kolejne masakry i obsceniczne fantazje, jakbyśmy „skipowali” po programach telewizyjnych. I na tym polega słabość tej powieści.

Reklama

Nie dziwi jednak zupełnie, dlaczego „Łaskawe” są tak głośne i nagradzane. Imponują gigantycznym materiałem, wielką erudycją, sprawnością prowadzenia narracji i wysokimi wymaganiami wobec czytelnika. Littell bowiem, oprócz odpowiedzi na pytanie, jak państwo zorganizowało masową eksterminację, rysuje również koncepcję człowieka i ludzkiego życia, która ma burzyć dobre samopoczucie nas wszystkich. Jednak przy lekturze tej tysiącstronicowej powieści nie sposób pozbyć się obojętności, który nie jest efektem w pełni zamierzonym przez pisarza.

Cała literatura dotycząca Zagłady jest pisana z perspektywy ofiar. Littella nie interesował ten punkt widzenia. Uważał, skądinąd słusznie, że ciekawie będzie zajrzeć do umysłu kata. Jednak jego obraz jest przekonujący. Paradoksalnie – również z powodu nadmiaru erudycji. Littell nie może się powstrzymać przed kolejnymi popisami swojej wiedzy: takimi, jak choćby scena spotkania Maxa Aue z kaukaskim mędrcem, przedstawicielem Żydów górskich, z którym bohater, zanim go zabije, rozmawia w starożytnej grece (!). Takie przed- egzekucyjne pogawędki zdarzają mu się nader często. Zresztą sama postać bohatera jest co najmniej problematyczna.

Bohater taki jak my?

Max Aue po latach dzieli się swoimi wspomnieniami z czasów, gdy brał udział w „ostatecznym rozwiązaniu” kwestii żydowskiej na froncie wschodnim przez specjalnie do tego stworzone jednostki SS, tzw. Einsatzgruppen. Odwiedził wtedy najważniejsze miejsca kaźni Żydów: Babi Jar, gdzie Niemcy zabili 30 tys. Żydów z Kijowa, kocioł stalingradzki czy obozy koncentracyjne. Spotyka się z najważniejszymi postaciami tamtych czasów: z Eichmannem omawia efektywność cyklonu B, Rudolf Höss oprowadza go po Auschwitz, Himmler odwiedza go w szpitalu, z Hansem Frankiem rozmawia na Wawelu.

Reklama

Jest estetą, doktorem prawa, znawcą Stendhala, Lermontowa i Nietzschego. Komentuje egzekucję na Ukrainie cytatem z „Państwa” Platona o wrodzonej ludzkiej ciekawości i fascynacji zabijaniem. „Od dzieciństwa ogarnięty byłem pasją poszukiwania absolutu, przekraczania granic – i ta pasja przywiodła mnie nad zbiorowe mogiły” – zauważa świadomie. Jego portret dopełnia kazirodcza miłość do siostry, domniemane zabójstwo matki i homoseksualizm, a także fiksacja związana z kałem, którego zapach nieustannie prześladuje bohatera – proszę przyznać, że to dość nieprawdopodobna mieszanka. Bohater nie jest nawet ideą, on jest czystą teorią. I zamiast, jak przystało na bohatera powieściowego, ulegać jakiejś przemianie – Max Aue od pierwszej do ostatniej strony jest tą samą wiązką cech, dodajmy, pochodzących z analiz psychologicznych nazistów.

Gdyby bohater Littella był potworem, sprawa byłaby prostsza. Gdyby potrafił wzbudzić w czytelniku frenetyczny żar i obrzydzenie. Lub gdyby był złem wcielonym i fascynującym. Jednak nic takiego się nie tu nie znajdziemy. Polski przekład powieści podkreśla jeszcze zamierzoną oschłość narracji. Po francusku bardziej wyczuwalna jest retoryczność i emfaza, zwłaszcza we wstępie zaczynającym się wezwaniem: „Bracia śmiertelnicy, pozwólcie, że opowiem wam, jak było”. Max nie może być potworem, bo jest ludzki. Bliżej jest mu do biurokraty, wypełniającego „słupki” sprawozdań. Niemiecki styl zabijania to wszak sprawa rachunków. Max nie może być jednak również dobrą ilustracją banalności zła, bo jest absolutnym dziwolągiem. Nie jest też pełną osobą, więc jego słowa: „jestem taki jak wy!” – nie mają siły przekonywania. Max Aue jest jak oko kamery obserwujące świat dookoła i siebie samego. I tylko ilustruje coraz to nowe zdarzenia swoimi maksymami: „Jesteśmy tu po to, by się bawić, by zabijać, zanim sami zostaniemy zabici”.

Reklama

Życie jako absurd

Najlepiej się nie urodzić, a skoro już człowiek znalazł się na świecie, powinien jak najszybciej umrzeć. Tę mądrość znajdziemy nie tylko u Sofoklesa, ale i w całej greckiej tradycji. Jest ona bliska Maxowi, który nigdy nie wybaczył matce, że wydała go na świat. Wierzy on, że życiem ludzkim kieruje konieczność, fatum. I dlatego jedynie za sprawą przypadku możemy stać się albo zbrodniarzem, albo bohaterem. Można być dobrym ojcem rodziny i kryminalistą, tylko z tego powodu, że się urodziło w Niemczech w niewłaściwych czasach. Max powtarza dobitnie, że w jego opowieści nie ma niczego, co by było nieludzkie: „Jest tylko człowieczeństwo i jeszcze raz człowieczeństwo”. Zbrodnia to według niego skutek działania, a nie woli. Gdy Edyp zabijał ojca, nie wiedział przecież, że popełnia ojcobójstwo. Niewiedza jednak nie umniejsza zbrodni. Za to człowiek nie jest dobry ani zły. Kiedyś działania ludzkie odnosiły się do Boga, teraz, twierdzi, jedyną instancją jest Führer i państwo niemieckie.

Przywołując kategorie antyczne, Aue stara się zawiesić wszelkie kategorie moralne. Narracja prowadzona jest tak, że siłą rzeczy czytelnik musi patrzeć na niego w ten sam sposób. I w efekcie w tej powieści nie ma żadnego zła ani tym bardziej dobra. Tych kategorii nie da się zastosować. Jest za to absurd życia, z którego większość ludzi nie zdaje sobie sprawy. Aue tymczasem wie, że życie to żart. Podobnie jak sam Littell: – Nasza egzystencja jest kompletnie pozbawiona sensu i całkowicie absurdalna – mówił pisarz w jednym z wywiadów. Jego bohater śni o idealnym obozie koncentracyjnym, który staje się metaforą absurdalnej krzątaniny życia ludzkiego. Littell, jak widać, próbuje nas przekonać do pewnej wizji świata. Jak jednak może się to dokonać bez „litości i trwogi”, którą literatura powinna wywołać w czytelniku? Jesteśmy, podobnie jak Aue, tylko okiem kamery obojętnie przesuwającej się po obiektach. I można nazwać nawet, jak chcą niektórzy krytycy, perspektywą pornograficzną.

Wyobraźnia jako narzędzie współczucia

Littell podkreślał, że książka nie opowiada tylko o Zagładzie Żydów, ale o mechanizmach ludobójstwa w ogóle. Dla niego (to zresztą na Zachodzie bardzo rozpowszechniony pogląd) eksterminacja Żydów nie była zjawiskiem nadzwyczajnym w historii. – Rozumiem argumenty mówiące o wyjątkowości Zagłady, ale ich nie podzielam. Każde ludobójstwo jest wyjątkowe – mówił. Zagłada dla niego była dość abstrakcyjną sprawą, choć ma korzenie żydowskie, w przeciwieństwie do wojny w Wietnamie, którą już w dzieciństwie oglądał w telewizji. Trudno więc zgodzić się z twierdzeniem Jorge Semprúna, że to najważniejsza książka o Holocauście, która stanie się wzorcem dla przyszłości.

Książki najważniejszych pisarzy Zagłady: Kertesza, Borowskiego, Amery’ego, czy Primo Leviego, podobnie jak Littella, przynoszą oskarżenie cywilizacji, różnią się jednak tym, że te głosy wyrastały ze zderzenia między nieprzekazywalnością doświadczenia a poczuciem obowiązku, by jednak o tym opowiedzieć. Z milczenia i z traumy. Nawet literatura kolejnych pokoleń, potomków ofiar Holocaustu, jest nią przeniknięta. Trauma nie wyczerpuje się. Szuka nowych środków wyrazu – jedną z ważniejszych książek jest wszak komiks Arta Spiegelmanna. Zresztą najbardziej przejmujące świadectwa pochodzą niekoniecznie od uczestników czy potomków. Myślę choćby o książkach W.G. Sebalda, który po prostu chciał czuć to, co ofiary. Ta literatura wyrasta – używając słów Herberta – z „wyobraźni, która jest narzędziem współczucia”. Książka Littella nie miała takich ambicji. I przy całym bagażu erudycyjnym – pozostawia czytelnika dokładnie w takim stanie, w jakim zaczynał lekturę. Może nieco bardziej znużonego.

Łaskawe (Les bienveillantes)

Jonathan Littell

przeł. Magdalena Kamińska-Maurugeon