Le Clezio przeciwstawia w niej obmierzły świat nauki, postępu i kapitalistycznego wyzysku w meksykańskim Campos. Główny bohater, francuski geograf Daniel Sillitoe, przyjeżdża do Meksyku, aby zbadać wspaniałe gleby w dolinie rzeki Tepalcatapec. Po drodze poznaje 16-letniego młodzieńca, Rafaela Zacharie, który wprowadza go w tajemniczy świat Campos, gdzie ludzie są prawdziwie wolni, edukacja nie jest uciążliwym obowiązkiem, panuje równość płci, kontrolowana swoboda seksualna, a dzieci mogą pouczać dorosłych i tworzyć własny język. W efekcie Daniel porzuca ekipę antropologów, z którymi miał badać rejon i postanawia przyjrzeć się meksykańskiej rzeczywistości. Najbardziej pragnie poznać oazę szczęścia, którą wydaje mu się Campos. Wioska jest bowiem przystanią wyrzutków, azylem dla biednych dzieci, które musiałyby pracować w nieludzkich warunkach na polach truskawek, współczesną wersją niemożliwej utopii spod znaku Tomasza Morusa. Jak każda utopia, także ta meksykańska musi upaść. Zniszczy ją miejscowy bogacz Aranzas, który postawi w tym miejscu luksusowe osiedle albo zamieni ją w plantację awokado, na której wciąż będzie wyzyskiwał miejscową klasę robotniczą. Mieszkańcy Campos zostaną zmuszeni, by poszukiwać szczęścia gdzieś indziej.

Reklama

W odróżnieniu od swojego mistrza Jana Jakuba Rousseau, Le Clezio nie odrzuca kultury, a tylko jeden z jej najważniejszych wytworów - naukę, która jest dla niego przede wszystkim "wyrazem dążenia do władzy". Krytykuje antropologów, którzy z człowieka czynią "teren badań".

W tekście aż roi się od cytatów z francuskiej klasyki ("W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta, "Podróż do kresu nocy" Celine’a) i odniesień do wielkiej sztuki (m.in. Van Gogh i Michał Anioł). Le Clezio popisuje się erudycją, ale nie rozwija żadnego z "kulturowych" wątków. W ogóle można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z kotłem, do którego pisarz wrzucił ekologię, wegetarianizm, hippisów, utopię, współczesną formę niewolnictwa, realizm magiczny, salwadorskich rewolucjonistów spod znaku Che Guevary, postkolonializm, kilka nieprzystających do siebie kultur (m.in. Meksyk, Kanada, Francja, rdzenne plemiona Ameryki Środkowej), wszystko to wymieszał, a na koniec dodał szczyptę egzystencjalnych refleksji i tradycyjnych narzekań na wyzysk mieszkańców Trzeciego Świata. Niestety, ta próba powieści czasów globalizacji nie smakuje zbyt dobrze.

Milan Kundera, Philip Roth, Mario Vargas Llosa, John Updike, Salman Rushdie to tylko krótka lista tych, których pominęła w tym roku Akademia Noblowska. Sądząc po "Uranii", Le Clezio mógłby wymienionej piątce co najwyżej parzyć kawę. Spośród dziesięciu ostatnich laureatów Nobla tylko wybór Guentera Grassa, Johna Maxwella Coetzee’ego i Orhana Pamuka nie budził wątpliwości. Być może nadszedł już czas, żeby przestać uznawać Nagrodę Nobla za najbardziej prestiżowe literackie wyróżnienie na świecie. Ale możliwe też, że powinniśmy poczekać na przekłady innych książek Francuza.

Reklama

"Urania"
Jean Marie Gustave Le Clezio,
przeł. Zofia Kozimor,
PIW, Warszawa 2008