Z powieścią Piwowarskiego związana jest wpierw szeptana z ust do ust, a potem już publicznie głoszona legenda. "Homo Polonicus" ukazał się po raz pierwszy przed kilkunastoma laty i przeszedł niemal niezauważony. Powrót książki niektórzy publicyści potraktowali jako test. Czy już jesteśmy gotowi, aby przyjąć stawiane przez autora gorzkie diagnozy? Czy wystarczy nam odwagi, by przejrzeć się w lustrze jego ironii? Czy wreszcie skłonni będziemy pochylić się nad malowanym przez pisarza portretem Polaka, utrzymanym wyłącznie w ciemnych krzykliwych barwach, kreślonym celowo grubą kreską?

Reklama

Temperaturę nowego, a tak naprawdę powtórnie premierowego wydania "Homo Polonicusa" ustalono więc na niebotycznie wysokim poziomie. Doszły do tego jeszcze porównania książki do - bagatela - "Martwych dusz" Gogola. Polska odbita w literaturze? Toż przecież o czymś takim od lat marzyli krytycy i sami czytelnicy. Teraz sen miał się spełnić. Tym bardziej przykre okazuje się z iluzji przebudzenie.

Liczne pochwały i owo podkręcanie atmosfery więcej wyrządziło Piwowarskiemu krzywdy niż korzyści. Gdyby potraktować jego dzieło w normalnych kategoriach być może rozczarowanie byłoby mniejsze. Ot, obraz ludzkiego bestiarium, obecny nie od dziś w literaturze, został przywołany po raz kolejny. Opisy są plastyczne, bohater mocno komiksowy, ale całość jeśli nie znudzi na starcie, może i zafrapuje. Z Piwowarskiego uczyniono jednak głosiciela prawd objawionych. A sęk w tym, że to prawdy mocno już zużyte.

Książę Stanisławczyk uroił sobie, że zostanie królem polskim. I od tej pory stało się to jego obsesją, której wszystko podporządkował. Sieje zatem Stanisławczyk zamęt i spustoszenie, a czytelnik znużony obrazami zniszczeń wyrządzanych przez bohatera, coraz szybciej przerzuca strony. Pytanie, do jakich jeszcze bezeceństw będzie w stanie się posunąć, szybko okazuje się jałowe. Odpowiedź brzmi - do wszelkich. Ale na moment nawet nie podnosi to tętna. Bo i co z tego - można wzruszyć ramionami.

Reklama

Stanisławczyk to rzadka swołocz, czyli, w ujęciu Piwowarskiego, typowy Polak: "homo polonicus". Uosobienie skąpstwa, chciwości, czystej nienawiści wobec innych, strachu przed nimi, wreszcie bezprzykładnego okrucieństwa. Człowiek fundamentalnie pozbawiony zasad, parszywa gnida do rozdeptania butem. A przy tym bohater Piwowarskiego to indywiduum zadziwiająco jednowymiarowe. Być może takie było zamierzenie autora, by przez całą akcję stał w miejscu, nawet na jotę się nie zmieniając. Skutkuje ono jednak charakterem niespodziewanie płaskim i szarym. Książę z "Homo Polonicusa" miał zapewne stać się katalogiem wszystkich polskich wad i przywar wyolbrzymionych do tego stopnia, byśmy odnieśli wrażenie, że obcujemy z diabłem wcielonym. Tymczasem Stanisławczyk u Piwowarskiego okazuje się postacią statyczną, by nie powiedzieć martwą. Nic mnie nie obchodzi.

Z tego powodu także znużeniem kwituję całą powieść. Owszem, pisarz swobodnie i konsekwentnie posługuje się archaiczną stylizacją, ale po krótkim czasie zabieg ten zdaje się tylko popisem, w dodatku bardzo męczącym. Poza tym dotyka jedynie formy, na opis przedstawianego przez Piwowarskiego świata nie ma żadnego wpływu, bo zatrzymuje się on na poziomie oczywistości.

Krystian Piwowarski ma ambicje. Chce mówić: tacy właśnie jesteśmy. Rzecz nawet nie w tym, że mu nie wierzę. Raczej w tym, że autorowi "Homo Polonicusa" zabrakło siły i umiejętności, by mnie swoją wizją przejąć, dotknąć, zbulwersować. Dlatego tę jedną z najciekawszych pozycji prozatorskich po 1989 roku przyjmuję całkowicie obojętnie. Jak dla mnie mogłoby jej nie być.

"Homo Polonicus"
Krystian Piwowarski
Prószyński i S-ka