Czy pisząc „Światło”, zastanawiał się pan, jak na powieść zareaguje polski czytelnik?

Timothy O’Grady: Jeśli ktoś przyjdzie i powie, że pewne fakty nie są prawdziwe – wysłucham go. Gdyby jednak czytelnicy uznali, że nie mam prawa pisać o Polsce, bo nie jestem stąd – uznałbym ich za prowincjuszy.

Reklama

Dlaczego?

Przygnębiająca musi być wizja świata, w którym człowiek zamknięty jest na zawsze, na mocy jakichś narodowych kryteriów, w kraju, w którym się urodził. Czasami sam mam to uczucie – piszę o Irlandczykach, będąc Amerykaninem. Ale taki punkt widzenia jest zwyczajnie irytujący, rzadko zaś intrygujący. Czy nigdy miałbym nie pisać o ludziach z rudymi włosami albo o kulawych tylko dlatego, że sam taki nie jestem? Jak powiedział kiedyś mój przyjaciel, angielski prozaik Graham Swift: "jedną z największych rozkoszy pisania jest możliwość podróżowania w wyobraźni do miejsc, w których nigdy się nie było".

Reklama

Tylko skąd pomysł, aby odbyć tę literacką podróż właśnie do Polski?

Książki przychodzą do autora w sposób, jakiego się nie spodziewa. W przypadku „Światła” zaczęło się od wizji postaci narratora powieści siedzącego w kawiarni w centrum Krakowa. To było w 1995 roku. Nie wiedziałem, skąd przybył, ale zdawało mi się, że rozumiem, co myśli, mówi, czuje i jak się porusza. Nie miałem pojęcia o szczegółach jego życia, bo nie wiedziałem nic o życiu jakiegokolwiek Polaka. To było dość kłopotliwe. Musiałem przeczytać mnóstwo historycznych opracowań, pamiętników i przepytać Polaków żyjących w Londynie. Do tego doszła moja krótka, osobista przygoda związana z Polską.

To, że urodzony w Stanach Zjednoczonych Irlandczyk pisze o Polsce, wyda się wielu czytelnikom naturalne. Lubimy powtarzać, że oba narody są do siebie bardzo podobne – łączą je emigracyjne doświadczenia i katolicka tradycja.

Reklama

Nie wspomniał pan o alkoholu, na który zwraca się szczególną uwagę, czyniąc tego rodzaju porównania. Był jednak czas, gdy Irlandczyków uważało się za muzykalnych, czarujących, spontanicznych. I wtedy mówiło się na przykład, że Hiszpania jest drugą Irlandią. Ale ja nie widzę tej więzi między Irlandią i Polską. Choć – jak pan podkreślił – da się znaleźć kilka podobieństw. Różnic jest jednak dużo więcej. Znam też wielu Irlandczyków, których cechują ogromne pokłady joie de vivre – radości życia – której nie było mi dane dostrzec u żadnej innej nacji, włączając w to Polaków.

Czytając pańską powieść, doszedłem do wniosku, że takiej książki nie mógłby napisać Polak. Z jednej, prostej przyczyny – rodzimy pisarz nie potrafiłby uczynić z czasów PRL-u barwnego tła dla niebanalnej miłosnej opowieści.

Naprawdę? Nie mogę uwierzyć, że dziś nikt nie tworzy historii miłosnych umieszczonych w takich okolicznościach. Ale wyobrażam sobie, że w czasach panowania komunistycznego reżimu ktoś, kto napisałby historię miłosną, w której system potraktowany zostałby jako ekran ograniczający emocje i uczucia, zapewne zostałby ocenzurowany.

Opowieść miłosna – to najkrótsza, ale czy najlepsza definicja pańskiej powieści?

Miłość pomiędzy mężczyzną i kobietą to dla „Światła” coś wielkiego, bardzo znaczącego. Ale w rzeczywistości, od początku do końca jest to historia o tym, jak pewien starszy pan spędza czas. Jak pamięta, jak uwalnia się z więzienia własnych wspomnień o wielkiej miłości, której doświadczył przed wieloma laty.

Wracając do czasów PRL-u. Choć nie wchodzi pan głęboko w ideologię komunizmu, mechanizmy funkcjonowania reżimu pozostają dla pańskiej powieści bardzo istotne.

„Światło” ma swoje korzenie w książce o fizyce „ The Dancing Wu-Li Masters”. Zafascynowało mnie w niej, jak nauka tłumaczy podstawowe paradoksy, niepewność i przypadkowość, już na poziomie atomów. Chciałem napisać o akceptacji niepewności i przypadkowości oraz o wyzwoleniu, jakie może taka akceptacja przynieść. Żeby tego dokonać, musiałem stworzyć historię kogoś zanurzonego w pewnikach, przekonaniach i wyobrażeniach – religijnych, politycznych, intelektualnych, psychologicznych i emocjonalnych. Wszystkich związanych z miłością. Uznałem za fascynujące, odkrywcze, nawet za poruszające, jak fizycy pałają żądzą wynalezienia kompletnego matematycznego systemu, który zdołałby objaśnić nam cały świat, podczas gdy historia fizyki pokazuje, że każdy krok w tym kierunku był osłabiany przez innego rodzaju odkrycia. Zmierzam do tego, że związek niektórych ludzi z ideą marksizmu posiadał i posiada tę samą właściwość.

I nie prowadzi do niczego dobrego – zdaje się pan mówić w „Świetle”.

Sowiecki system komunistyczny ogłupił ludzi, zmuszał ich do posłuszeństwa i konformizmu, który kazał im akceptować to, co jest nie do zaakceptowania. Także własny cynizm. Ale przecież nie jestem szczególnie oryginalny, wygłaszając takie opinie.

W „Świetle” widać, że fascynuje pana historia Polski. Ale czy nie literatura powinna być dla pisarza bardziej wciągającym przedmiotem zainteresowania?

Przeczytałem kilka polskich książek, dzięki którym pomysł „Światła” się skrystalizował. Wśród nich były „Dzienniki” Gombrowicza, „Malowany ptak” Kosińskiego, osobiste wojenne i powojenne opowiadania różnych autorów. W księgarni Polskiego Centrum w Londynie znalazłem „Zniewolony umysł” Miłosza. Czytałem także wiersze tego poety i wywiady z nim. Wiele lat temu irlandzka pisarka Edna O’Brien podarowała mi książki Kapuścińskiego o Etiopii i Iranie, podając je za przykład znakomitego pisarstwa non fiction. Miała rację. Gdy prowadziłem zajęcia z pisarstwa w Toruniu, jeden ze studentów wręczył mi zbiory wierszy Świetlickiego, Stasiuka i Podsiadły, z których najbardziej do gustu przypadł mi ten ostatni. Gdy mieszkałem w domu pewnego znajomego, zabrałem się do książki Witkacego, ale musiałem się wyprowadzić, nim ją skończyłem. Chciałbym do niej wrócić. Słyszę, że Polacy intensywnie dyskutują o Stachurze, ale nie udało mi się zdobyć angielskiego przekładu.

Od niedawna mieszka pan zresztą w Polsce...

I każdy dzień przynosi coś, co mi się podoba, coś, czego nie znoszę i coś, do czego mam stosunek neutralny. Nie byłem w bardzo wielu miejscach, niewiele wiem o polityce. Ze względu na barierę językową nie mogę czytać gazet, ale bardzo lubię miasto, w którym mieszkam, Toruń. Lubię dzikie, odludne miejsca nad Wisłą. Intryguje mnie pasja, jaką obserwuję u niektórych moich studentów. Podoba mi się smak, z jakim potraficie dekorować wnętrza. Pamiętam, że długo zachwycałem się wystrojem i detalami, które zobaczyłem w pewnej kawiarni w Krakowie. Jestem zaskoczony i pozostaję pod wrażeniem kombinacji jasności umysłu, sardonicznej fantazji w poczuciu humoru i niezwykłego romantyzmu, które potrafią cechować jedną i tę samą osobę. Zdaje się też, że panuje u was społeczna wiara w edukację. Generalnie uważam Polaków za bardzo otwartych. Za ludzi, z którymi bardzo łatwo wchodzi się w relacje.