Klaus Brinkbäumer "Afrykańska odyseja"
(oryg. "Der Traum vom Leben. Eine afrikanische Odyssee")
Przeł. Joanna Czudec
Wyd. Czarne 2009
Reklama

p

Reklama

Zwykliśmy istnienie Afryki zbywać wzruszeniem ramion. Jej obecność w życiu przeciętnego Europejczyka sprowadza się do bezwiednej konsumpcji medialnych telegramów – a to w telewizyjnych newsach pokażą w piętnastosekundowym skrócie kolejny zamach stanu albo klęskę głodu, a to zdziwimy się, widząc, że połowa reprezentacji Francji w piłce nożnej jest ciemnoskóra, a to papież wypowie się o zgubnej roli prezerwatyw w rozprzestrzenianiu się epidemii AIDS wśród Afrykanów. Te żałosne ścinki, w połączeniu z formowanym przez stulecia kolonialnym poczuciem wyższości, sprawiają, że o prawdziwej Afryce nie wiemy po prostu nic. Nieliczne próby przebicia się przez ową ścianę obojętności – książki w rodzaju „Hebanu” Ryszarda Kapuścińskiego – pozostają literackimi ciekawostkami, raczej świadectwami odwagi i nietuzinkowości autora niż realnym źródłem wiedzy o zapomnianym kontynencie.

Jednak w epoce globalizacji czas popracować nad swoją ignorancją. Wprawdzie Europejczycy do Afryki się nie wybierają, ale Afryka do Europy już tak. Nie mamy pojęcia o skali tych procesów, nie śledzimy kolejnych energicznych kroków mających na celu uszczelnienie granic Unii Europejskiej, nie wiemy, że codziennie do włoskich wysp i brzegów Andaluzji przybijają łodzie wypełnione setkami, tysiącami ludzi, którzy rozpaczliwie szukają swojej szansy na normalne życie – szansy, która w zasadzie nie będzie im dana. „Będziemy obserwować patrole i znajdziemy luki. Niech postawią tam miliony kamer, zbudują mury sięgające do nieba, niech tam będzie dziesięć milionów żołnierzy – dotrzemy do Ceuty, przyjacielu, na pewno. Wystarczy mała dziurka i uda się. Nie boimy się, bo jesteśmy zdesperowani” – mówi jeden z bohaterów reportażu Klausa Brinkbäumera. To tylko kwestia czasu. Być może już teraz nie ma w Czarnej Afryce rodziny, której choć jeden członek nie podjąłby próby przedostania się do ziemskiego raju.

Reklama

Brinkbäumer miał zamiar prześledzić drogę uchodźców od momentu opuszczenia domu po chwilę, gdy ich stopa postanie na europejskim terytorium. Wraz z człowiekiem, któremu (pozornie przynajmniej) się udało, Ghańczykiem Johnem Akowem Ampanem, odbył więc podróż do jego ojczyzny, a stamtąd przez Togo, Benin, Nigerię, saharyjskie pustkowia Nigru i Algierii, wreszcie przez Maroko powtórzył z grubsza tragiczną, wieloletnią wędrówkę Ampana w poszukiwaniu mocno iluzorycznego szczęścia.

„Afrykańska odyseja” jest książką wstrząsającą. Nie mówię tego z paternalistyczną zadumą, mówię to raczej zadziwiony rozmiarami własnej dotychczasowej bezrefleksyjności. Niemieckiemu dziennikarzowi udało się dużo więcej, niż początkowo planował. Dostajemy bowiem nie tylko świetną, reporterską relację z imigranckiego szlaku, lecz także gorzki portret współczesnej Afryki – kontynentu w stanie likwidacji, ofiary europejskiego kolonializmu, zglobalizowanej gospodarki, własnej bezwładności, tradycjonalizmu i archaicznej klanowości. Brinkbäumer nie ma przy tym w zanadrzu łatwych ocen, raczej uważnie słucha samych Afrykanów – jedni z nich za całe zło obwiniają białych, inni widzą, że bezradność i wyczekiwanie na pomoc mogą być postawami tyleż wyuczonymi, ile katastrofalnymi w skutkach. Dostaje się zresztą również sytej i zadowolonej Europie, która – zapominając o swoim głębokim demograficznym kryzysie – finansuje wznoszenie coraz potężniejszych systemów kontroli, chroniących ją przed domniemaną inwazją.

Z tej książki zapamiętam nie tylko złożoną analizę procesów, które prowadzą do globalnego wykluczenia setek milionów ludzi. Zapamiętam też obrazy: tłum imigrantów szarżujących na graniczne druty kolczaste, ciała wyrzucane przez morze na andaluzyjskie plaże, setki młodych, wykształconych mężczyzn pogrążonych w wielodniowym, wielomiesięcznym letargu oczekiwania w jakiejś zagubionej osadzie pośrodku saharyjskiej pustki. To robi wrażenie. To się dzieje teraz.