"Świat diabła" (oryg. "Swiet diawoła")

Wiktor Jerofiejew

przeł. Michał B. Jagiełło

Wyd. Czytelnik 2009

Reklama

p

Reklama

Motywem przewodnim tej książki zwodniczo i w sposób nieoczywisty są podróże autora po świecie. „Zmieniam kraje jak kobiety. Jestem Don Juanem geografii. Nie znajdując szczęścia z tą jedną jedyną, ma się ochotę, nie obwiniając jej o nic, poszukać szczęścia na boku, zebrać je po kawałeczku, utonąć w morzu wrażeń” – pisze Jerofiejew. I zdaje relacje z owych poszukiwań. Poznaje sekrety chińskiego masażu, świątynię kawioru w Niemczech, muzeum pornografii w Holandii, wytwórnię whisky w Szkocji i wódki na Ałtaju. W swoich zapiskach, co zresztą pokrywa się z jego znaną tendencją do skandalizowania, wytacza prowokacyjną kolubrynę sarkazmu i ironii, celując nią w Rosję i rosyjskość, w nudę zachodniego świata, we wszystko, co uładzone, raz na zawsze dookreślone i zaszufladkowane.

Jerofiejew chce przekraczać granice, nie tylko geograficzne. Współczesność opisuje jako grę temperamentów, pokoleń, cywilizacji, narodów, kultur. Grę nieustannie konfrontującą wszystko ze wszystkim. W lapidarnych, błyskotliwych opisach, inteligentnych obserwacjach wychwytujących detale przekuwane na poczekaniu w metafory, symbole i uogólnienia, zawiera się cała przewrotność Jerofiejewa. Nad „Światem diabła” unosi się wielopostaciowa ironiczna aura. Ta sama, którą znają czytelnicy „Rosyjskiej apokalipsy”. Ambiwalencja wysącza się z każdego zdania, budując portret świata diabelskiego, bo właśnie wodzącego na pokuszenie niejednoznacznościami, wymykającego się bezwzględnym kategoryzacjom. Nie ma jednej Abchazji, jednej Japonii, jednego Krymu. Nie ma też jednej Polski, która u Jerofiejewa niezmiennie pyta „Am I sexy?”. Tyle że raz pyta jak młoda, napalona, wyzwolona dziewczyna, innym razem jak prostytutka w drzwiach skrzącego się czerwienią i bielą burdelu, a najczęściej jak starzejąca się kobieta przerażona upływem czasu i własnym wiekiem. Polska zestarzała się wedle Jerofiejewa, i to zestarzała się głupio, stając się nudnym dodatkiem do Europy i jednocześnie kiepską karykaturą powieści Orwella.

Oczywiście najbardziej ironiczny jest Jerofiejew w stosunku do Rosji. Też nie jednej, bo uosabianej przez noworuskie forpoczty dzikiej krwi, a z drugiej strony i tak bliższej ciału niż znudzony sobą samym sobą ubrany w eleganckie garnitury i reglamentujący superkomórki Zachód. Tym, co szczególnie dobrze udaje się Jerofiejewowi, jest znalezienie złotego środka do opisania nieustającej ambiwalencji, jaką odczuwa Rosjanin wobec Rosji, a Rosja wobec Rosjanina. Pisarz, czy to na finale mundialu w Berlinie, czy to gdziekolwiek indziej, formułując sądy, uogólnienia, soląc uniwersalne bon moty opisujące współczesność, i tak przede wszystkim nieustannie prowadzi sam ze sobą dialog o swojej ojczyźnie, pełen miłości i nienawiści żyjących w tym dyskursie na równych prawach. Przestrzeń owego dyskursu jest przy tym pozornie mocno zintelektualizowana i pozornie skrajnie subiektywna. Tak naprawdę jednak nie trzeba dać się wciągnąć w łowienie znaczeń, czytanie między wierszami „nie”, tam gdzie napisane jest „tak”, demaskowanie dyskretnie przepływających w tekście mgławic niedopowiedzeń, by czerpać z tej lektury przyjemność. Wystarczy myśleć, dać się sprowokować Jerofiejewowi i choćby na chwilę stać się „naruszycielem” wszelakich granic, a nie „pogranicznikiem” strzegącym jedynie słusznej, bo własnej wizji świata.