Tytuł „African Psycho” jednoznacznie przywołuje głośną powieść Breta Eastona Ellisa „American Psycho”. Skąd to nawiązanie?

Alain Mabanckou: Można powiedzieć, że przejąłem ten tytuł, ale nadając mu bardziej tropikalny charakter, przyprawiając go afrykańskim sosem. Powieść Ellisa jest mi bliska – opisuje miejsca dziwaczne, brudne, sprostytuowane, pogrążone w rozpadzie. Zasadnicza różnica między moją książką a „American Psycho” tkwi jednak w konstrukcji bohatera: Gregoire to nie profesjonalista, typ metodyczny, fachowy, planujący. On jest raczej nieudacznikiem, zachowuje się niezręcznie – brakuje mu zarówno metod, jak i wyobraźni.

Reklama

Dlaczego?

Patrick Bateman, yuppie morderca z książki Ellisa, jest członkiem cywilizacji amerykańskiej – dojrzałej, a nawet przejrzałej. Tymczasem mój bohater żyje w świecie, w którym kontakt z tą cywilizacją, w tym z tamtejszą tradycją zbrodni, można nawiązać wyłącznie za pomocą marzeń, obejrzeć ją w filmie albo czasopiśmie. Marzy więc, nieświadomie karykaturując słynny „american dream”, że pewnego dnia stanie się prawdziwym seryjnym zabójcą. On chce się upodobnić do wielkich zbrodniarzy Zachodu, ale niestety brak mu niemal wszystkiego, by spełnić ten zamiar.

Reklama

Z drugiej strony problemy Gregoire’a przypominały mi mocno dylematy Raskolnikowa ze „Zbrodni i kary” Dostojewskiego.

Coś w tym jest – w mojej książce znajdzie się chyba nawet więcej kary niż zbrodni (śmiech).

Dlaczego Gregoire właśnie zbrodnię obiera za swój główny cel?

Reklama

Bo ma złamane życie. Jest kompletnie zmarginalizowany. Skoro brak dla niego miejsca w społeczeństwie, występuje przeciwko niemu, postanawia je zniszczyć.

Czy samotność, wyobcowanie po afrykańsku różni się czymś od europejskiego albo amerykańskiego?

Jeśli do rozpaczy dodać słoneczny żar, otrzymujemy mieszankę wybuchową. Współczesne zbiorowości afrykańskie zostały skażone przez cywilizację Zachodu, dokonały importu indywidualizmu na Czarny Ląd, w obszary zajmowane wcześniej przez życie kolektywne: rodzinne, klanowe, plemienne. Ów niedokończony proces, ta zgubna moda, uczynił z Afrykanów ludzi skrajnie samotnych, zrozpaczonych i skłonnych do samozagłady.

Kto przede wszystkim w oczach Gregoire’a zasługuje na karę?

On nie toleruje intruzów, wszystkich tych, którzy zakłócają życie jego dzielnicy, którzy wdzierają się w jego świat w sposób nieprzewidywalny i niezaplanowany – to oni są symbolem tego dynamicznego społeczeństwa, które go odrzuciło i którego Gregoire w konsekwencji nienawidzi.

Kim jest dla niego Wielki Mistrz Angoualima?

To metafora powrotu do tradycyjnych afrykańskich wierzeń, zgodnie z którymi umarli nie są wcale do końca umarli, ale żyją wciąż blisko nas, pozostajemy z nimi w kontakcie. W owej rzeczywistości nawet ten, kto nie żyje, może dopuścić się zbrodni. Podobne wierzenia rozprzestrzeniły się wraz z Afrykanami w różne zakątki świata – choćby na Karaiby, gdzie przybrały formę kultu wudu.

Czy wobec tego afrykańska zbrodnia różni się od europejskiej, ponieważ nikogo nie da się zabić do końca?

Powiedziałbym, że istota sprawy leży raczej w perfekcjonizmie Zachodu – poszukuje się tam takich rodzajów broni, które potrafią zgładzić człowieka beznamiętnie, szybko, po cichu, w sposób technicznie doskonały. Afrykanin, gdy zabija, musi tak czy inaczej odwołać się do metafizyki, do mrocznego świata zła. Da się to podsumować w ten sposób: afrykańscy i zachodni mordercy są wprawdzie z jednej matki, ale raczej każdy z innego ojca.

Budzący postrach wśród mieszkańców seryjny zabójca Angoualima jest dla Gregoire’a tylko mistrzem? A może też zastępczym ojcem?

Myślę, że nawet ojcem duchowym. Narrator został w dzieciństwie porzucony, nie znał swoich prawdziwych rodziców. Wyobrażał sobie, jak mógłby wyglądać jego prawdziwy ojciec bohater. Angoualima, bandyta doskonały, dobrze pasował na duchowego patrona dla samotnego, zbuntowanego chłopca, wciąż uciekającego od rodzin zastępczych, pragnących wychować go na tzw. porządnego człowieka.

W oczach bohatera relacje między mężczyzną a kobietą mają dwojaką naturę: albo jest to związek porzuconego syna i wyrodnej matki, albo transakcja między klientem a dziwką.

Cały czas istnieje pogląd, jakoby afrykańska rodzina miała wielopiętrową strukturę, była mocna, stabilna, zwarta i zgodna ze schematem, w którym każdy znajduje się na właściwym miejscu – rodzice, dzieci, tłum rozmaitych krewnych. W rzeczywistości jednak to nieaktualny stereotyp: mnóstwo mamy rodzin niepełnych, dzieci często są wychowywane przez dalekich kuzynów, a niektóre rodziców nie widziały na oczy. Ta struktura jest chora, spróchniała, rozprzężona. Zaś wyobrażenia Gregoire’a są tego konsekwencją.

Czy w tym świecie dotkniętym chorobliwą transformacją widzi pan szansę na miłość i zaufanie?

Nadzieja umiera ostatnia (śmiech). Afrykanie zawsze próbują zachować godność, chociaż trzeba przyznać, że w ostatnich czasach bardzo trudno przychodzi nam odnaleźć się na tym kontynencie. Afryka nie jest chyba nawet do końca świadoma swojego własnego istnienia – od końca epoki kolonialnej minęło już parędziesiąt lat, ale nie narodziła się jeszcze wśród ludzi żadna oczywista wspólna tożsamość. W dodatku mamy dość marną opinię ziemi, na której dokonało się ostatnie w XX wieku ludobójstwo: rzeź w Rwandzie.

Czy miasto, w którym rozgrywa się akcja „African Psycho”, ma swój odpowiednik w rzeczywistości?

To rodzaj ekstraktu przyrządzonego z dwóch największych metropolii Konga – Brazzaville i Pointe Noire. Ale – jak sądzę – równie dobrze mogłaby to być szemrana, kulturowo wymieszana XVIII dzielnica Paryża albo peryferie jakiegoś belgijskiego miasta, w którym mieszka wielu Kongijczyków.

Skąd w pana książkach te przedziwne nazwy dzielnic i ulic? „Picie-wody-to-idiotyzm” albo „Szczęśliwy-tato-to-ja”?

Europejczycy dawno już zapomnieli, że nazwa to coś więcej niż tylko arbitralny dźwięk. Ale w Afryce nazwy muszą coś znaczyć, opowiadać jakąś historię. Na przykład moje nazwisko, Alain Mabanckou, da się przetłumaczyć jako Alain, który urodził się z gorączką.