Zacznę może od wyznania: jestem niezmodyfikowany. Nieokablowany. Nie mam żadnych neuralnych wszczepów, żadnej wtyczki z tyłu głowy. Nie noszę nigdzie na ciele kodu kreskowego, nie mam egzoszkieletu wyhodowanego w wojskowych laboratoriach, brakuje mi nawet banalnego, taniego wyświetlacza zastępującego soczewki.
Oczywiście mogę być cyfrową symulacją zamkniętą w maszynie. Z tym każdy powinien się liczyć. Ale – trudno orzec, czy optymistycznie – zakładam, że żyję we własnym ciele, żyję własnym ciałem, jestem „mięsem”, jak to się pogardliwie mawiało w cyberpunkowym żargonie.
Czy jednak na pewno jestem niepodłączony?
Korporacyjne serwery, a także rozmaite „policje – tajne, widne i dwu-płciowe” śledzą każdy mój ruch w sieci, czytają moje e-maile i SMS-y, wiedzą o mnie niejednokrotnie więcej niż ja sam. Uliczne kamery znają moją twarz. Cyfrowy świat zresztą wabi i uzależnia: czuję, że trudno byłoby mi się wycofać do rzeczywistości przedinternetowej. Wyróżnia mnie to, że jeszcze umiem sobie wyobrazić sytuację, w której po prostu rozczarowany wracam do papieru, maszyny do pisania, liczydła, analogowego telefonu o mobilności wyznaczanej długością przewodu – ostatecznie dorastałem w PRL. Kolejne pokolenie potraktowałoby taką sytuację jako realną apokalipsę – jak w filmie „Transcendencja” (2014) Wally’ego Pfistera, gdzie grany (raczej od niechcenia) przez Johnny’ego Deppa naukowiec zajmujący się sztuczną inteligencją zostaje w stanie agonalnym przekodowany bit po bicie do postaci cyfrowej, a potem, już jako świadoma chmura informacyjna, rozprzestrzenia się we wszystkich zakamarkach sieci. Jedyny sposób, by go zniszczyć – czy może raczej: zdezaktywować – to wyłączyć naraz całą elektronikę.
Reklama