Od ponad 30 lat pisze pan dla teatru. Czy istnieje przepis na dobry dramat?

Maciej Wojtyszko: Wydaje mi się, że nie. Idzie o to, żeby sztuka była spójna i atrakcyjna dla widza. Najlepiej, żeby zdarzyły się w niej rzeczy nieoczekiwane.

Reklama


Jest pan reżyserem swoich sztuk. Zdarzyło się panu poprawić własny tekst?

Oczywiście. Reżyser powinien być przeciwnikiem autora. Dlatego zdarza mi się korygować własne teksty pod wpływem aktorów lub sytuacji. Reżyserowanie własnej sztuki to nie luksus, a raczej wyzwanie pod tytułem: Naucz się dostrzegać winę w samym sobie.


Reżyserując własne teksty, ma pan do nich dystans?

Reklama

Staram się nie reżyserować natychmiast po napisaniu. Próbuję choć trochę zapomnieć, co wymyśliłem. Czasem się to udaje. Ale do tego trzeba odnaleźć w sobie odwagę i krytyczny stosunek do tekstu.


W pana sztukach pojawiają się przede wszystkim postaci historyczne, np. Katarzyna II, Bułhakow, Bałucki, Petrarka. Dlaczego akurat o nich pan pisze?

Najbardziej interesuje mnie spotkanie tych postaci. Zdarzają się takie spotkania, które stanowią kroplę wody, w której przegląda się ocean. Kiedy spotykają się Petrarka i Boccaccio, zderza się twórca idealnej poezji miłosnej z prowokatorem i erotomanem. Jak spotyka się Piłsudski z Wyspiańskim („Chryje z Polską”) to jest to zderzenie polityka, praktyka z umęczonym i chorym poetą. Rossini i Wagner („Grzechy starości”) – spotkanie określonych postaw w sztuce. Do tych wszystkich spotkań doszło. Podobnie jak do spotkania Katarzyny II i Diderota. Moje pokolenie było wychowane w przekonaniu, że to polityka i ekonomia kształtują świat. A przecież historia muzyki potoczyłaby się inaczej, gdyby np. Wagner i Rossini częściej ze sobą rozmawiali. Oczywiście nie mam zamiaru prowadzić lekcji historii, podczas których mówię: „czy wiecie, że Mickiewicz miał dwie żony”... A miał przez 10 lat dwie partnerki w jednym domu (opisuję to w sztuce „Epilog”). Nie chodzi o to, że autor „Dziadów” przeżył dramat osobisty, ale że „szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie”. Widać w tym wstrząsającą bezradność naszego narodu w sytuacji, w której jesteśmy przegrani.

Reklama



Dlaczego postaci historyczne są atrakcyjniejsze niż współczesne?

Jest kilka powodów. Pisząc o nich można używać zupełnie innego języka. Inaczej pisałem „Chryje z Polską”, inaczej „Całe życie głupi”, a jeszcze inaczej „Krainę kłamczuchów”. Mnie to bawi. Napisałem również sztukę współczesną - „Żelazna konstrukcja” – i tam użyłem języka współczesnego. W historii fascynują mnie perypetie, które spotykają ludzi wielkich, o ukształtowanym światopoglądzie. Wydaje mi się, że od czasu do czasu można porozmawiać o tych, którzy przed nami przeżywali jakieś dramaty w wielkiej skali. W świecie przeszłości oddzielono już ziarna od plew.


Jest on uporządkowany…

Tak sadzę. Tam już ustalono hierarchie ważności i nic jej nie zburzy. I nikt nie podważa, że Wyspiański czy Mickiewicz tworzyli arcydzieła. Pisząc sztuki, jestem konserwatywny, wymagam od widza podstawowej wiedzy o przeszłości. A moje sztuki tę wiedzę mogą dopełnić.


A co pan myśli widząc własne sztuki na deskach, np. prapremierę „Semiramidy” wystawił w Teatrze Współczesnym Erwin Axer…

Właśnie wtedy, kiedy Joasia Szczepkowska, Zbigniew Zapasiewicz, Bronisław Pawlik, Maja Komorowska to grali, to siedząc z boku, marzyłem, że kiedyś zrobię „Semiramidę” po swojemu. Przedstawienie Axera mi się podobało. Było wierne tekstowi, być może nawet zbyt wierne. Pan Erwin, który jest człowiekiem niezwykle szanującym literaturę, zrobił ten spektakl z taką uprzejmością wobec autora, której ja nie mam.


Pan z kolei jest autorem prapremiery „Miłości na Krymie” Sławomira Mrożka. Był pan wierny słynnym 10 punktom autora. Łatwo było…

Nie było łatwo. To było przedstawienie, które powstawało w dużych mękach. Byłem zawsze przekonany, że Mrożek jest najważniejszym polskim dramaturgiem, byłem wychowany w jego kulcie od lat 60. Jednak w momencie, kiedy przeczytałem te 10 punktów, zapytałem prof. Jerzego Jarockiego, czy na pewno nie wróci do rozmów o nich z pisarzem. Prof. Jarocki powiedział, że to już zamknięte. Dopiero wtedy zdecydowałem się wystawić „Miłość na Krymie”. Starałem się zostawić Mrożka, a siebie usunąć w cień. Podziałała solidarność autorów. Pomyślałem, że jeśli nie ja, to kto? Reżyser, który sam nie pisze, miałby z tym dużo większe kłopoty.



A pan podpisałby się pan pod takim gestem, czy zdolny byłby pan opatrzyć swoją sztukę podobnym „dekalogiem”?

Nie. Wiem, że tekst to tylko schemat. Zaczyna żyć dopiero na scenie. Ale wiem też, że np. romantycy pisali utwory, zakładając, że nigdy nie będą grane. A są… Ale gdyby mnie pani zapytała, co myślę o tym, że dziś niektórzy twórcy posługując się wybitną literaturą, przesadnie ją okaleczają, to bym powiedział: Jak jesteś bracie taki mądry, to sam napisz…


Przygotowuje pan w krakowskim Teatrze Słowackiego spektakl według własnej sztuki „O rozkoszy”. Co ona ma wspólnego z „Semiramidą”?

To jest mój wariant „Semiramidy”.


Dlaczego zdecydował się pan odświeżyć tę sztukę?

Zmienił się tytuł, i chyba to jest równocześnie odpowiedź na pani pytanie. Kiedy tę sztukę realizował Erwin Axer była ona wypowiedzią głównie polityczną. Dziś jest w niej mniej polityki, a więcej rodzajowości.


Przygotowuje pan ją ze sprawdzoną ekipą aktorską...


Tak. Aktorów Teatru Słowackiego lubię i szanuję. Po wspólnych przygodach z „Krainą kłamczuchów” i „Bułhakowem” cieszę się, że doszło do kolejnego spotkania. Kiedy dyrektor Orzechowski zaproponował mi, bym zrealizował swój wariant „Semiramidy”, aż podskoczyłem z radości.