Szczególny także dlatego, że domyka tryptyk przygotowywany przez Zbigniewa Brzozę w warszawskim Teatrze Studio przez lata swej dyrekcji. Najpierw była "Godzina, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem" Petera Handkego - spektakl bez słów, odrealniony pochód rozmazanych cieni, w którym zamykała się właściwie niemożność ludzkiego porozumienia. Potem reżyser dotknął ziemi - konkretnej, bardzo polskiej, nie zostawiając miejsca na zbędne pytania.

Reklama

Wystawił "Bal pod Orłem" według pomysłu Jean Claude'a Panchenata, który z kolei czerpał inspirację ze słynnego filmu Ettore Scoliego. Postanowił w widowisku znowu bez słów zamknąć ostatnie dekady, opowiedzieć o polskim doświadczeniu, jednocześnie z szerokiej i bardzo bliskiej perspektywy. Unikał przy tym nachalnej publicystyki, nie używał zbędnych wykrzykników. Udowodnił, że lepiej mówić nie o wielkiej, a małej historii. W dodatku szeptem, nie krzykiem. Może nawet przytupując w dziwnym, znowu bardzo polskim tańcu.

Z ostatnim aktem opowieści jest inaczej. Handke ze swoją dziwną elegią nie przynależał do żadnego miejsca. Przeniesienie na rodzimy grunt "Balu" też przebiegło bezkolizyjnie. Dramaturgia Petera Turriniego, jak twórczość Thomasa Bernharda, zanurzona w atmosferze dusznej Austrii, siłą rzeczy stawia największy opór. Brzoza traktuje ją zresztą jako punkt wyjścia - materiał dla własnej scenicznej adaptacji.

"Pasja" powstała w oparciu o dramat Turriniego "Szatan i śmierć". Inaczej niż w inscenizacji innej jego sztuki - "Miłość na Madagaskarze" - Brzoza nie idzie za tym, co uniwersalne, odbiera literaturze głęboki oddech. Przywiązuje historię pewnego księdza (Janusz Stolarski) do Warszawy, dziś, w tych, a nie jakichkolwiek innych realiach. Chce powiedzieć, że jego Droga Krzyżowa odbywa się na naszych oczach, gdzieś w warszawskich spelunach, na warszawskich ulicach. Najbardziej jak się da zbliża perspektywę, choć jednocześnie czyni ją bardziej płaską.

Reklama

Na szczęście przedstawienie nie idzie za modą na reportażowo-newsową publicystykę i nie operuje zabójczą dla teatru skalą jeden do jednego. Nie znaczy to, niestety, że Brzoza adaptator odmawia sobie pokaźnej garści komentarzy na aktualne społeczno-polityczne tematy. Jak łatwo się domyślić, są to najsłabsze elementy widowiska. Podobnie jak te, w których nie wiedzieć czemu bawi się konwencją teatru w teatrze. Przypominają nam więc ze sceny, że jesteśmy w Studio, padają słowa o "pięknej muzyce Jacka Grudnia", prawdziwego autora oprawy muzycznej spektaklu. Ja bym sobie te żarty darował.

Przedstawienie zostawia w poczuciu zmieszania. Nie bardzo wiadomo, jakim otwierać je kluczem. Bowiem "Szatan i śmierć" w ujęciu warszawskiego Teatru Studio to właściwie nie jest żadna fabuła. Sceniczne zdarzenia trudno nanizać jak koraliki na jeden sznurek i podążać za nimi, wierząc, że złożą się w spójną całość. Przeciwnie, cała historia, obsadzona nieokreślonymi bohaterami, którzy nie mają własnych imion, biegnie kapryśnie, od sytuacji do sytuacji, od skojarzenia do skojarzenia. To, rzecz jasna, nie może ułatwiać poruszania się w świecie przedstawienia. Tym bardziej że poszczególne epizody są bardzo różnej jakości.

Jeśli przy całej niedoskonałości "Pasji" bronię spektaklu Zbigniewa Brzozy, to dlatego że stanowi on jakże rzadką dziś deklarację artysty. Chce opowiadać o polskim losie i to robi. Przedstawiając własny do końca teatr, jest do końca uczciwy. Zamyka przy tym inscenizacją własną dyrekcję w Studio w sposób odległy od kanonów. Próżno bowiem szukać w widowisku optymizmu, jaśniejszych tonów. Przykuwa uwagę pochyła podłoga sceny zaprojektowana przez Marcina Jarnuszkiewicza. Zdeformowani ludzie błądzą po omacku, czegoś szukając. Nie bardzo wiedzą, czego, bo w tym świecie wszelkie działania tracą konkretny sens. Ofiara bohatera jest niemożliwa, a nawet gdyby była, wypadłaby tylko śmiesznie. Brzoza portretuje więc małych ludzi, pogrążonych w gęstej polskiej mgle. Może widzi i siebie na scenie? Gorzki, wręcz przejmujący to obraz.





"Pasja", wg Petera Turriniego

Scen. i reż. Zbigniew Brzoza

Teatr Studio w Warszawie