Chyba wiem, o co chodziło reżyserowi Janowi Englertowi. Chciał może opowiedzieć w swoim przedstawieniu o wspomnieniu miłości. O tym, jak to smakuje, gdy po latach przypominamy sobie gorączkę uczuć. Jak spaja się ona w jedno z burzą młodości, kiedy wszystkiego chce się już, a minuta czekania trwa tyle, co wieczność. Dlatego próbował zasnuć "Śluby panieńskie" mgłą nostalgii, tęsknotą za młodością, tak wyraźnie słyszalną w muzyce Leszka Możdżera.

Czy to się mogło udać? Pewnie tak, gdyby obok gorzkiej refleksji na scenie Narodowego zapanowało prawdziwe szaleństwo - młodości i teatru jednocześnie. Gdyby sceny w tonacji serio nie przytłaczały, a tak właśnie jest, nielicznych fragmentów jak z Fredry - do końca komediowych. Publiczność śmieje się z rzadka. Kilka replik, gestów, a tak w ogóle to pewnie przede wszystkim przypomnienie o tym, że jesteśmy przecież na Fredrze, a on dotychczas pisał sztuki śmieszne. Może Jan Englert pragnął swym spektaklem zmienić to przekonanie. Może...

Ceną jest absolutny brak lekkości. Nie dość, że przedstawienie (to może rekord wśród inscenizacji autora "Zemsty") trwa niemal trzy godziny, to idzie do przodu w dostojnym, posuwistym rytmie, a więc nuży i dłuży się niemiłosiernie. Englert ze scenograf Barbarą Hanicką mieli pomysł na specyficzną przestrzeń. Siadamy na scenie, przechodząc przez salon w majątku Dobrójskiej (Gabriela Kownacka). Rzecz cała rozgrywać się będzie przed domostwem na pasie najprawdziwszej trawy. Nic w tym nowego, ale wygląda ładnie. Kłopot w tym, że dla widowiska sceneria okazuje całkowicie obojętna. Nie jest tak, że powietrze zatyka nozdrza, gorączka namiętności pulsuje w skroniach. Temperatura uczuć jest tak niska, że bohaterowie chodzą po owej trawie, czasem siadają do stołu. Mirosław Poznański próbuje światłem wyczarować magiczny nastrój, ale i im na scenie, i nam na widowni, jest absolutnie wszystko jedno.

Chyba po prostu nie da się tego zrobić, kiedy długie sekwencje spektaklu rozgrywają się w tonie żałobnej niemal powagi, wśród rozmów, jakich nie powstydziliby się Ibsen i Strindberg. Nie mówię, że należało ze "Ślubów panieńskich" uczynić galopadę grepsów. Idzie tylko o to, by pokazać, że gorycz Fredry, cała masa niewygodnych pytań, jakie stawia czytelnikowi i widzowi, kryją się pod podszewką zdarzeń i słów. Dotrzeć do nich trzeba, zrywając kolejne warstwy. Wtedy poznać można tajemnicę Fredry. W Teatrze Narodowym, niestety, wszystko jest od początku do końca oczywiste.

Englert pojawia się tu w podwójnej roli reżysera i aktora, i na obu polach ponosi porażkę. Jego "Śluby..." - to interpretacyjne odkrycie - są przedstawieniem o Radoście, który zazwyczaj był gdzieś na drugim planie, a w aktorskiej interpretacji dyrektora Narodowego staje się mózgiem scenicznych sytuacji, demiurgiem z ukrycia pociągającym za sznurki w miłosnej rozgrywce młodych. W dodatku w tle jest jeszcze nie mniej ważny związek Radosta z Dobrójską. Bohater Englerta działa na wielu planach.

Jako reżyser łączy artysta tekst sztuki z fragmentami "Zapisków starucha" Fredry. I mówi je tak, że zapragnąłem małego spektaklu, w którym byłby tylko Englert i wielka literatura. Jednak w "Ślubach panieńskich" gorycz słów starego pisarza brzmi sztucznie. Ma obrazować smutek odchodzenia, z którego czyni reżyser kodę spektaklu i własnej roli. Jego Radost wydaje się dopełnieniem partii, które grał w Narodowym dawniej - Arnolfa z Molierowskiej "Szkoły żon" i Łatki z "Dożywocia" Fredry. Jakże wolałem te poprzednie... W Radoście Englerta pobrzmiewa mi bowiem nieprzyjemny ton mentorstwa i aktorskiej pychy.

Reszta ról uwięziona została w stereotypach. Dobrójska Gabrieli Kownackiej niemal nie istnieje, bo tylko kilka razy z zadumaną miną przechodzi przez scenę. Albin Grzegorza Małeckiego przyszedł tu, nie wiedzieć czemu, ze slapstickowej komedii. Gucio Marcina Hycnara to tylko blade echo poprzednich kreacji aktora - Katuriana z "Poduszyciela" McDonagha i Fuksa z "Kosmosu" Gombrowicza. Wreszcie czasem autentycznie zabawna Kamilla Baar jako Klara została w Narodowym wiejską dziewuchą. Chodzi w kaloszach, łapie się pod boki, ale to za mało, jak na możliwości aktorki.

Skoro Klara jest prosta i konkretna, Aniela musi być neurotyczką - zdaje się myśleć Englert. Patrycja Soliman ucieka jednak z tej pułapki i jej aktorstwo staje się główną wartością wieczoru. Jej Aniela bywa niewinnym dzieckiem, a po chwili przerażoną budzącą się w niej kobiecością dziewczyną. Patrzy na świat szeroko otwartymi oczyma i chyba trochę się go boi. Łączy naiwność z tym, co już o sobie wie. I bywa autentycznie zabawna. Jeśli oglądać mimo wszystko "Śluby panieńskie" w Narodowym, to przede wszystkim dla niej.

"Śluby panieńskie" Aleksandra Fredry, reż. Jan Englert. Teatr Narodowy w Warszawie, premiera 21 kwietnia 2007 roku















Reklama