Spektakl Bogdana Kocy to kaprys artysty - statyczne tasowanie obrazów, które znamy z filmów Felliniego, z obrazów z epoki Witkacego, ze spektakli Grzegorzewskiego. Literacki pretekst, czyli proza Tomasza Manna, wydaje się odległy, bo kompletne odarty na scenie z namiętności i wiarygodnych relacji między bohaterami. Tu nikt nikogo nie kocha - ani na całe życie, ani śmiertelnie.

Reklama

Dantejski pomysł wędrówki przez życie, od szczenięcych lat i pierwszych zauroczeń seksem, podróżą, błazenadą po pytania stawiane w godzinie śmierci mógł zaintrygować. Czy sztuka ocala wątpiących? Czy pożądanie może być siłą wiodącą ku spełnionemu pięknu?

Współczesny teatr, który unika zdarzeń, nuży. Staje się grą planszową. Efektowną, lecz bałamutną. Samo "wyświetlenie" nawet najpiękniejszych, lecz nieożywionych obrazów (w poetyckich dymach i mądzikowych strugach światła) widzom dziś nie wystarcza. Ziewają, ostentacyjnie wychodzą podczas premiery, trzaskają krzesełkami.

Scena to nie muzeum, w którym godzinami możemy kontemplować jedno płótno czy posąg. A w spektaklu Kocy oprócz kilku efektownych wejść Aleksandra Sobiszewskiego w roli Entrepreneura/Bibersztajna - dyrektora miniaturowego cyrku, łowcy kalmarów, tandetnego maga, który ożywiał senne rojenia bohaterów, nie zdarzyło się właściwie nic. Ktoś wstał, ktoś inny przetarł oczy. Panna rozebrała się do bielizny. Raz, drugi, trzeci. Od czasu do czasu po scenie snują się mnisi w kapuzach i psikają perfumami - bo w tle groza epidemii dżumy.

Reklama

A jednak pomiędzy otwierającym spektakl zgonem Aschenbacha (sam Koca) w asyście ekipy pogotowia a epilogiem, w którym bohater po raz wtóry okrywa się całunem, przysypiamy. Ożywamy na sekundę, gdy Tadzio, porte parole Aschenbacha bryka w poprzek sceny, gdy od kulisy do kulisy przedziera się turysta z plecakiem, gdy gromadka błaznów, przebierańców i pierrotów słania się na krzesłach. Roimy o ekstazie poznawczej, kiedy pijany cyrulik bredzi coś o przemocy i sensie życia. Potem jednak znów przez scenę przetaczają się bliźniacze dziwostwory, bufiasta wróżka nadyma się, spoziera. I nic.

Autorski spektakl Kocy nie jest partią tarota, w którym bohater odkrywałby karty swego losu, obnażał figury żądzy i ujawniał lęki. Na to ma zbyt błahą niby-akcję. Nie jest traktatem o dojrzewaniu i śmierci - bo teksty, których słuchamy, brzmią raczej jak Mniszkówna, a nie jak Dante. Piękno, śmierć, pożądanie są ważne, lecz muszą pozostawać w jakiejś relacji do losu i charakteru. Tu tkwią niczym manekiny na wystawie, a bohater głównie drzemie przy kawiarnianym stoliku, popatrując w sufit. Jedno, co w tym spektaklu można zaakceptować to sugestywna muzyka Kocy i designerskie kostiumy Elżbiety Terlikowskiej.

Pantomimy tu na lekarstwo - kilka dobrych epizodów Bibersztajna, przekonująca Kolombina Katarzyny Sobiszewskiej. Reszta to okruchy: teatru tańca, komedii dell’arte, groteskowych skeczy, zwolnionych w tempie parad i przemarszy. Nic, co da się złożyć w spektakl. I tak naprawdę niewiele, co obroni ten typ wrażliwości, którym Kocę przed laty naznaczyli jego mistrzowie - Tomaszewski i Grzegorzewski. Bo oni byli wizjonerami, on zaś jest co najwyżej zmęczonym kolekcjonerem z giełdy staroci.



"Śmierć w Wenecji"
reż., scen. i muz. Bogdan Koca
Wrocławski Teatr Pantomimy
Premiera: 20 czerwca