Najpierw rzecz oczywista - Nedezda Ptushkina nie jest Nikołajem Koladą, chociaż ze stylistyki jego sztuk czerpie pełnymi garściami. Gdyby miała choć szczyptę jego poczucia smaku i pisarskich umiejętności, piekło jej bohaterów odbijałoby się wieloma odcieniami szarości. Ale nie ma, więc rysuje świat jednobarwny, płaski i matowy. Nie sposób też znaleźć u Ptushkiny bohaterów na miarę postaci z "Merylin Mongoł" czy "Plasteliny" Sigariewa. Tam też rosyjscy autorzy fundowali nam spotkanie z męskimi wrakami i kobietami na skraju załamania nerwowego, ale nie było wiadomo, czego się po nich spodziewać. Z widzenia z parą z "Krzywej wieży" chciałoby się uciec po kwadransie. Po co uczestniczyć w pełnym knajackich grepsów seansie wzajemnej nienawiści?

Punkt wyjścia znamy chociażby ze sztuk innego Rosjanina, Siemiona Złotnikowa. To małżeństwo z 16-letnim stażem. Kiedyś kochali się bardzo, potem jeszcze trochę, wreszcie przyszedł czas na rutynę i zniechęcenie. Teraz żyją nie z sobą, a obok siebie, a tak naprawdę nie mogą na siebie patrzeć. Dlatego Ona (Ewa Konstancja Bułhak) wreszcie postanawia odejść. On (Krzysztof Pluskota) będzie musiał przerwa oglądanie meczu w telewizji.

Dalej jest jak na prawdziwą telenowelę przystało. Wzajemne żale, rozstrząsania, opowieści o gorzale (on) i niedoszłych zdradach (ona). I ani kroku do przodu – mija półtorej godziny przedstawienia, a my o bohaterach "Krzywej wieży" wiemy tyle samo co na początku. W dodatku tak nas zniechęcili swoją banalnością i zwyczajną nudą, że najchętniej wcale nie zawieralibyśmy z nimi znajomości.

Jeden z najlepszych dziś polskich scenografów umieszcza akcję na niewielkiej przestrzeni proscenium, zastawiając ją nie wiedzieć czemu zdezelowanymi telewizorami. W tle na ekranie oglądamy słodko-przaśny film ze ślubu scenicznej pary. Znak to, że chyba żaden spektakl nie obejdzie się już bez projekcji i ekranu, a twórcy "Krzywej wieży" zbyt mocno chyba zapatrzyli się na "Wesele" Smarzowskiego.

To wszystko, a także reżyserskie zabiegi Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej fatalną sztukę czynią jeszcze trudniejszą do zniesienia. Aktorzy pozostawieni samym sobie próbują się ratować swoimi sposobikami, ale ponoszą absolutną kleskę. Ewa Konstancja Bułhak pod ręką Lipiec-Wróblewskiej traci całą vis comica, niczego nie proponując w zamian. Krzysztof Pluskota, specjalnie do tej roli sprowadzony ponoć aż z Krakowa, ogrywa wdzięk menela znad Wisły i niewyraźną mowę. Oglądanie tak położonych ról aż boli.

Całość rozgrywa się w monotonnym rytmie - jedna szarpanina między panią i panem, chwila przerwy i kolejna. Mamy wrażenie, że dla uciechy widzów przysposobiono w Teatrze na Woli obrazek z rynsztoka. Co prawda pachnie tu niezbyt ładnie, ale co jakiś czas aktor rzuci gruby żart, więc całą rzecz można ponoć nazwać komedią. A to wystarczy za gwarancję wesołego wieczoru.

Ale mnie po opuszczeniu "Krzywej wieży" wcale nie było do śmiechu. Spektakl Lipiec-Wróblewskiej łączy w sobie indolencję reżyserską na niespotykaną skalę (zwracam uwagę na rozegranie finału) z tekstem, który nadaje się do tabloidu. Żal tylko Ewy Konstancji Bułhak, która szukając dla siebie ról, chwyta się takiej brudnej brzytwy. A może w macierzystym Teatrze Narodowym znajdzie się wreszcie rola na miarę jej talentu?


Krzywa wieża
Nadezda Ptushkina
reż. Agnieszka Lipiec-Wróblewska
Teatr na Woli w Warszawie
Premiera: 2 sierpnia


















Reklama