Strasznie trudno się z panem umówić na wywiad. Tak bardzo jest pan zajęty?
Jan Peszek: Ciągle pracuję, jestem w rozjazdach. Kalendarz mam zapełniony do 2014 roku.
Koledzy w pańskim wieku raczej wycofują się na pozycje konsumentów, obserwatorów i komentatorów.
Wierzę intuicji, która nigdy mnie nie zawiodła, a teraz podpowiada, że jeszcze nie czas. 1 stycznia rozstaję się z etatem w teatrze. To normalna kolej rzeczy – trzeba zrobić miejsce młodszym kolegom. Nie oznacza to jednak, że żegnam się ze sceną. Będę grał dopóty, dopóki będę dostawał interesujące propozycje. Zawsze tak robiłem, nigdy nie zabiegałem o role.
Reklama
Biologia nie jest dla pana ograniczeniem w pracy?
Reklama
Nie mam kompleksów związanych z wiekiem. To, że straciłem grzywkę czy poruszam się nie tyle może wolniej, co pełniej – w życiu i na scenie – nie stanowi dla mnie problemu. A muszę przyznać, że od zawsze byłem wyczulony na biologiczną sferę życia. Fascynację tę wyniosłem z domu. W mojej rodzinie nie hołdowano zakodowanej w katolicyzmie, zwłaszcza polskim, który jest niezwykle ponury, zasadzie "memento mori". Wręcz przeciwnie, zawsze było "memento vivere", pamiętaj, że żyjesz, nie wolno tracić ani chwili.
Życie i człowiek są najwyższymi wartościami, nie można ich zmarnować, trzeba je penetrować, poznawać na wszelkie sposoby. To arcyciekawe zajęcie i mój zawód – jeśli można tak określić aktorstwo, które jest rodzajem doświadczania, pojmowania i przewidywania świata i człowieka – temu służy. Nigdy nie traktowałem aktorstwa jako sposobu na zarabianie pieniędzy, może dlatego, że pochodzę z sytego i bezpiecznego domu, więc nie mam aspiracji udowadniania sobie, że – w sensie materialnym – stać mnie na więcej.



W czym się manifestowała ta radość życia?
W jego najprostszych przejawach. Dzieciństwo i młodość do osiemnastego roku życia spędziłem w podbeskidzkim Andrychowie. Obok mojego domu rodzinnego znajdował się istniejący do dziś basen olimpijski, gdzie trenowałem pływanie. Zajmowałem się też lekkoatletyką i gimnastyką, a zimą uprawiałem wszystkie właściwe dla tej pory roku sporty, nie zaniedbując ćwiczeń w hali. Wtedy zacząłem ładować wewnętrzny akumulator, który nie wyczerpał się do dziś. Notabene "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego" dziś gram w krawacie klubu KS "Beskid" Andrychów – to jest mój fetysz, bardzo dbam, żeby nie zginął. Jestem częstym gościem w rodzinnym miasteczku, przyznano mi nawet tytuł honorowego obywatela, który przyjąłem z radością, ponieważ doceniam miejsce, gdzie zostałem we właściwą stronę skierowany, także poprzez wspomnianą aktywność.
Dziś nadal pan trenuje?
Co prawda wykonuję wiry tybetańskie, ale nie uprawiam wymyślnej ekwilibrystyki – po prostu staram się trzymać formę. Nie dopuszczę do tego, żeby moja wnuczka spojrzała na mnie ze współczuciem i powiedziała: „Dziadku, usiądź i odpocznij sobie".
Od blisko dwóch lat jestem nominalnym emerytem, mam ulgowe bilety na tramwaj i wstęp do muzeów. Często zdarza się jednak, że kiedy wraz z żoną prosimy o bilety ze zniżką, to – chociaż razem mamy 134 lata – żądają od nas zaświadczenia. To zabawne i miłe.
Czy w kontaktach z młodzieżą ma pan dziś poczucie dyskomfortu ze względu na wiek?
Wprost przeciwnie. Młodość zawsze fascynowała mnie jako nierozpoznany tygiel. To przecież wtedy popełnia się zachwycające, ale także okropne rzeczy. Mam bardzo dobre relacje z młodymi ludźmi – nigdy nie doświadczyłem z ich strony żadnych afrontów, których podłożem byłby wiek. Młodzi do mnie lgną, a ja do nich, to transakcja wiązana i wampiryczna.



Istnieje metrykalna czy biologiczna granica, po której przekroczeniu aktor nie powinien grać?
Jeżeli ktoś ma siódmy krzyżyk na karku, to nie powinien grać Ani z Zielonego Wzgórza, ani fizycznie, ani mentalnie. Z drugiej strony jest wiele przypadków zaprzeczających tej tezie. Meryl Streep w "Mamma Mia!" sprawia wrażenie osoby młodej, a wydawałoby się, że kamera powinna jej metrykę kompromitować. Tymczasem na ekranie widać przede wszystkim niezwykle jasną duszę aktorki, która w tej kreacji unieważnia jej realny wiek. Wszystko zależy od jakości produktu.
Jest pan estetą?
Bezwzględnie i wyłącznie należy otaczać się światem rzeczy pięknych. Nie jestem człowiekiem mody, ale doskonale odróżniam, kiedy kobieta nosi na sobie oryginał czy podróbkę. Jeśli ktoś chce wejść na jakiś poziom, stosując namiastki, jest żałosny. Udawanie zawsze kompromituje, bez względu na płeć, status czy pozycję.
Obcowanie z kulturą japońską uzmysłowiło mi fenomen elegancji i harmonii, której podstawą jest asceza. Ale czy nie o tym mówi Gombrowicz, który porusza problem zmysłowości? Pisze, że ktoś niepociągający zawsze będzie dla niego należał do rodziny potworów, choćby to był sam Sokrates. Piękno to problem wywołujący tysiące nieszczęść wśród kobiet, które chcą sprostać rzekomo modelowym kanonom urody. Z napompowanymi piersiami i ustami przypominają Schulzowskie pałuby. Piękno kobiety leży w innym punkcie. Nie skalpel chirurga i botoks, lecz to, czym kobieta emanuje z wnętrza, jest najlepszym korektorem jej fizycznych niedoskonałości.
Za kilka dni kolejny raz zobaczymy pana w "Dziennikach". Czy kolejna inscenizacja Gombrowiczowskiego arcydiariusza będzie próbą zmierzenia się z upiorami polskości na nowo?
Mikołaj Grabowski ma cechę, którą niezwykle szanuję: nie interesują go bieżące fajerwerki i wodotryski oraz pseudooryginalne eksperymenty z formą przekazu. Gombrowicz niezwykle jasno precyzuje tematy i to, o czym zawsze należy mówić. Przypięto mu mnóstwo łat – że jest niezrozumiały i agresywny, że nie jest patriotą i dziesiątki innych – formułowanych przez ludzi, którzy boją się refleksji na swój temat. Ten spektakl jest okazją, żeby się z tymi wyobrażeniami zmierzyć.



Podzielam opinie Gombrowicza w bardzo wielu sferach – co do gustu artystycznego, poglądu na polskość, naszą prowincjonalność i religijność; miejsce sztuki i artysty w świecie. Jego analiza polskiego katolicyzmu jest wstrząsająca. Jest wreszcie Gombrowicz filozof. Jego diagnoza niemożności realizacji pragnień jest mi szczególnie bliska.
Jakich pragnień?
Jako mężczyzna 67-letni inaczej niż kiedyś rozumiem problem młodości i starości. Dziś, kiedy gram Gonzala w "Trans-Atlantyku", to wkraczam w dziedzinę geriatrii, zwłaszcza że Mikołaj Grabowski otoczył mnie grupą kilkunastoletnich młodzieńców. To zestawienie jest wstrząsające i ma zupełnie inny wydźwięk – uzmysławia mi moją starość i beznadzieję wyjścia z tej sytuacji. Starość musimy wytrzymać nawet w poczuciu absmaku, przekleństwie karykatury.
Gombrowicz napisał fascynujący, głęboki tekst o naszej bezbronności na przykład wobec chamstwa. Interesują go choroby świata. Z wieku na wiek poszerzamy horyzonty, domagamy się moralności, prawa dla wszystkich i wszystkiego. Ale to jest ponad nasze siły. Także problem demokracji. Gombrowicz zadaje sobie pytanie, czy jest pozbawiony zmysłu moralnego, jeżeli uważa, że w czasie elekcji prezydenta głos oddany przez analfabetę ma taką sama wagę, co wybór dokonany przez profesora, głos głupca waży tyle, ile głos mędrca, głos rzezimieszka, co głos cnotliwego? Pisze, że dla niego jest to jeden z najbardziej pomylonych dni w roku. I jak to jest, że ten akt może przesądzać nie tylko, kto będzie piastował to stanowisko, ale jak przez następnych kilka lat ma wyglądać polityka państwa. Na jakiej podstawie opiera się dziś władza? Jednocześnie Gombrowicz wie, że jest w kajdanach demokracji i że z tego systemu nie ma wyjścia. Podzielam to jego drżenie na świat – im jestem starszy, tym bardziej.
Znalazł pan w Gombrowiczu pisarza, który wyraził pana poglądy na świat?
To mój pisarz lekturowy, ubolewam, że nigdy nie udało mi się go spotkać. Jestem ciekaw, co powiedziałby na mojego Gonzala czy Henryka w "Ślubie" w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego?



Bogusław Schaeffer napisał tekst "Scenariusza dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego", będący pańskim manifestem. Dlaczego więc powierzył pan rolę w firmowym monodramie młodemu niemieckiemu aktorowi André Erlenowi?
Ten młody człowiek był moim studentem, uczestnikiem warsztatów, które prowadziłem, jeździł za mną po całej Europie. Nie bez znaczenia było doświadczenie, które przywiozłem z Japonii. Mam tam przyjaciela, aktora teatru no, który jest przedstawicielem 24. pokolenia, będącego właścicielem sztuki. W Europie nie ma tradycji, przekazu tekstu, faktu teatralnego poprzez żywego człowieka – dziedziczenia go. Tymczasem zapis – na przykład filmowy – dzieła to gwałt na naturze teatru. Teatr dzieje się tu i teraz, nie poddaje się archiwizacji.
Więc skoro Andre wielokrotnie udowodnił, że bardzo chce bezpośrednio doświadczyć moich poglądów teatralnych, pomyślałem, że to będzie najlepszy sposób. On był w szoku, ponieważ w jego niemieckiej naturze nie mieściło się, że ktoś może zrobić taki prezent, podarować coś, nad czym intensywnie pracował wiele lat. Oczywiście musiałem otrzymać gwarancje, że obdarowany nie sprzeniewierzy myśli Schaeffera. I ten spektakl sobie powędrował w świat, jego idea i temat są przekazywane w formie, która po raz pierwszy ukazała się w 1976 roku.
W Tokio wystawił pan "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Japończycy zrozumieli tak odległy kulturowo przekaz?
Nikt nie wierzył, że uda się przełożyć na mentalną recepcję Japończyków specyficzny rodzaj humoru, inteligencji, języka Gombrowicza. Wątpił nawet arystokrata inteligencji japońskiej, profesor Tokimasa Sekiguchi, tłumacz tekstu. Dlatego przyznana spektaklowi nagroda im. Yunsa Yoshiko była zaskoczeniem, tym większym, że w Tokio każdego wieczora gra 200 teatrów.



Japończyk w kodeksie zachowania ma zapisany zakaz okazywania emocji, więc człowiekowi z Zachodu wydaje się niedostępny, hermetyczny, dwuznaczny. Ale nic podobnego. Kiedy się uchyli furtkę zaufania, to okazuje się, że Japończycy to ludzie tacy sami jak my, mają podobne lęki i radości, tyle że zostali ukształtowani przez inną kulturę, więc inaczej je okazują.
Obserwujemy w Polsce wzrost zainteresowania teatrem, co znajduje wyraz w rosnącej frekwencji. Skąd ten renesans?
Dopóki rodzaj ludzki istnieje, istnieć będą teatry. Tylko w teatrze człowiek spotyka się z drugim żywym człowiekiem, widz z aktorem. To irracjonalny trend. Mamy zakodowaną instynktowną potrzebę uczestniczenia w tej iluzorycznej transakcji. Aktor ma władzę nad garstką ludzi przez jakiś czas zamkniętą w zaciemnionej sali, a z kolei ta grupa lubi być rządzona. To magnetyczny, tajemniczy związek obustronnej zależności, który mnie niezwykle intryguje. Zawsze bardzo wierzyłem w widza. Podziały na odbiorców inteligentnych i prymitywnych, prostych i wysublimowanych są nieprawdziwe. Jeśli widz otrzymuje dobry komunikat, ofertę zagraną przez świetnie przygotowanego artystę i prawidłowo nastrojony instrument, to się temu poddaje.