Poczułem smutek. Praktycznie - jak uprzedzał reżyser w mediach - miał to być Brecht antyprawicowy. Teoretycznie - wiemy z historii teatru - mógłby to być Brecht o totalitaryzmie, o przemocy władzy i o konformizmie, który prędko zmienia się w pakt z diabłem. Ale pod tandetną inscenizacyjnie, zgiełkliwą realizacją Klemma nie da się odkryć nawet ułamków idei Brechta. Aktorzy bełkocą, głośniki rzężą metalowymi riffami, czerwona farba ścieka po ogniowej kurtynie, a w finale biało-czerwone baloniki opadają na scenę niczym zerwana girlanda na wiejskim weselu. Horror.

Nie ma sensu wspominać o Hitlerze jako prototypie genialnie skreślonej w oryginale Brechta postaci Artura Ui, gangstera, który staje się mężem opatrznościowym oportunistów. Klemm lokuje swój spektakl wśród pospolitych artefaktów popkultury: t-shirty z szablonem gęby Ui, słynny układ choreograficzny z "Pulp Fiction", gangsterskie biesiady i kopaniny w stylu "Ekstradycji". Raczej kabaret niż dramat.

Nie ma sensu mówić o grozie politycznej. Współczesnej prawicy nie widać. Żadnych ABW, CBA. Aluzji żadnych. Ot, podstarzałe chłopaki i niepierwszej młodości dziewczyny wychodzą na proscenium w czarnych koszulkach i białych portkach niczym ruchome szablony alterglobalistów i krzyczą - nie wiem co, bo zła dykcja uniemożliwia zrozumienie tekstu - lub bazgrzą sprejem po kurtynie tytuły kolejnych scen, co ma walor praktyczny: z programem w dłoni łatwiej odliczyć, kiedy nastąpi koniec tego koszmaru.

Od pierwszej do ostatniej minuty aktorzy są totalnie nieporadni i niesłyszalni. Ui Andrzeja Kopki to bywalec pubów. Gość w średnim wieku, który postanowił zostać desperado. Poci się jak mysz i to jedyny ludzki rys postaci. Jest kompletnie przewidywalny w tym, co robi i mówi. Tak dalece brak mu bandyckiej charyzmy, że nawet gwałcąc piękną Betty Dulfeet (zmysłowa Małgorzata Osiej-Gadzina), której męża dziennikarza chwilę wcześniej zamordował, budzi z powodu bliskości wspomnianej Betty raczej zazdrość niż przerażenie.

Nie jest to nawet rzecz o tym, że Ui i jego gangsterzy korumpując, zastraszając wreszcie mordując kilku sprawiedliwych, zyskują władzę nad metaforycznym Chicago. Bo wśród t-shirtów i tanecznych wygibusów do delirycznej muzyki Dominika Strycharskiego nie wiadomo, skąd to cholerne Chicago, skąd trust kalafiorowy, nad którym bandyci przejęli władzę i jak pukanina z korkowców ma się do warzywniaka, w którym kupuję codziennie jarzyny.

Gdyby bohater wieczoru rósł w siłę w sposób widoczny… Gdyby terror przeniósł się także na widownię… Gdybyśmy choć poczuli zapach siarki w sali… A tu nic. Niepojęte interludia z tańcami-łamańcami. Aktorzy, którzy akurat nic nie mówią i nie podrygują, przysiadają na proscenium i popatrują w stronę bufetu, co da się usprawiedliwić.

W finale słychać charkot głośników i mikrofonami zwielokrotnione odgłosy wyborczego wiecu. Kurtyna idzie w górę. Na trybunie Ui i Betty. Przyszłość przed nami i nimi. Dymy. Światła. Baloniki. Wstałem i poszedłem na wódkę. To nie jest moja teraźniejszość ani przyszłość.
reż. Wojciech Klemma,
Teatr im. Norwida w Jeleniej Górze
premiera 15 września














Reklama


"Kariera Artura Ui"
Bertolt Brecht