Pamiętam sprzed lat, z krakowskiego Festiwalu Unii Teatrów Europy, wielki spektakl Luki Ronconiego „Ku Peer Gyntowi”. Włoski mag sceny opatrzył go podtytułem „Ćwiczenia dla aktorów”, wskazując na laboratoryjny charakter własnej pracy w rzymskim Teatro Argentina. Pamiętam tytułową rolę Massima Popolizio – aktora o twarzy w kolorze popiołu, który jak akrobata na cienkiej linie, balansował pomiędzy ziemskim piekłem a poszukiwaniem resztek dobra. Inscenizacja robiła ogromne wrażenie. Wskazywała olbrzymie możliwości tkwiące w dramatach norweskiego giganta.

Pod jednym wszakże warunkiem – kiedy reżyser porzuci niewolniczą wierność przechodzącą w zwykłe akademickie naśladownictwo i wejdzie z dramaturgiem w dialog. Ocali ducha tekstu, stawiając jego bohaterom czasem niewygodne pytania, a przy tym nie będzie udawał mądrzejszego od autora. Arcydzieło Ronconiego wzięło się najpierw z wnikliwej lektury „Peer Gynta”.

Spektakl Pawła Miśkiewicza w warszawskim Teatrze Dramatycznym podąża – toutes proportions gardees – tą samą co widowisko Ronconiego drogą. Jest cały czas „work in progress” (pracą w toku). Reżyser wraz z aktorami wciąż sprawdza możliwości i graniczenia tkwiące w dziele Ibsena. Obiera dramat jak cebule, wyłuskując zeń tylko poszczególne sceny, fragmenty, sekwencje. Czasem ocala cały rysunek fabularny sytuacji, innym razem zostawia tylko pojedynczą frazę. A przy tym – i to jest najważniejsze – zestawia „Peer Gynta” z innymi tekstami z jego epoki, najczęściej niedramatycznymi, a dotyczącymi teorii powstawania określonych zjawisk, dziedzin nauki.

Nie znaczy to jednak, że Miśkiewicz jako kolejny padł ofiarą mody na dekonstruowanie klasycznej literatury, przepisywanie jej na nowo, nadając znaczenia sprzeczne z myślą autora. Przeciwnie, jego teatralno-filozoficzny dyskurs jest zaskakująco bliski wymowie utworu autora „Domu lalki”.
Peerów jest pięciu (Krzysztof Dracz, Adam Ferency, Marcin Troński, Krzysztof Bauman, Mariusz Benoit). W nieskazitelnych szarych garniturach, z ledwo widocznymi uśmiechami na ustach siadają za stołem w foyer Dramatycznego. Tam wśród zrekonstruowanych prehistorycznych zwierząt i innych eksponatów z muzeum ewolucji rozegra się pierwsza część spektaklu.

Wyzbyta niemal doszczętnie dramatycznej formy przerodzi się w niemal prywatną rozmowę pięciu mężczyzn o odwiecznej podróży człowieka, jego pielgrzymce w poszukiwaniu siebie. Wędrówkę, temat „Peer Gynta”, Miśkiewicz traktuje więc metaforycznie. Nie opowiada krok po kroku poczynań bohatera, interesuje go punkt dojścia. Pytanie, kim w istocie jest Peer Gynt u początku i kresu swej drogi. I rozszerza owo pytanie na widzów. Oczy aktorów wwiercają się w nas niemiłosiernie.
„Człowiek, czyli mężczyzna” – padają pierwsze słowa przedstawienia. To z kolei oznacza celowe zawężenie perspektywy. Wydaje się, że reżyser obiera męski punkt widzenia, by z czułością, ale i wnikliwie przyglądać się właśnie mężczyznom. Pięciu Peerów to jeden i ten sam mężczyzna – czasem niesforny chłopiec, za chwilę samozwańczy zdobywca, potem bezradny samotnik. Paweł Miśkiewicz portretuje go z pełnym dojrzałości spokojem. W jego spojrzeniu gorycz miesza się z wyrozumiałością. Patrzyłem na to przedstawienie i wciąż pytałem, skąd ten facet tyle o nas wie.

Kobiety funkcjonują tu tylko jako znaki. Są rozbudzoną, rozgrzaną do białości biologią (Katarzyna Figura) albo pełnym poświęcenia wiecznym oczekiwaniem (Jadwiga Jankowska-Cieślak). Istnieją z boku, niepostrzeżenie, zawsze wobec mężczyzn. Inaczej tylko z Matką Barbary Krafftówny. Wybitna aktorka jest na wielkiej scenie Dramatycznego tak mała, że przypomina drobną dziewczynkę. Scena ostatniej rozmowy z Peerem (Mariusz Benoit) prowadzonej półgłosem, jakby w przedsionku między życiem a śmiercią, robi w spektaklu największe wrażenie. Przywodzi na myśl najwspanialsze sceny z teatru Krystiana Lupy.
A wędrówka Peera nie kończy się nigdy.


„Peer Gynt. Szkice z dramatu Henryka Ibsena”
Reżyseria Paweł Miśkiewicz
Teatr Dramatyczny w Warszawie
Premiera 22 września


















Reklama