Być może jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku bohaterowie "Balkonu" gryźli mieszczuchów do krwi. Ale po Watergate, po aferach Lady D. i duetu Clinton/Lewinsky społeczno-polityczne analizy Geneta brzmią niczym sowieckie czytanki na temat zwyrodniałego kapitalizmu. Jeśli dodam, że dziwki z burdelu "Wielki balkon" nie ściągają majtek podczas kopulacji, a mężczyźni paradują w brudnawych gaciach albo pokazują tłuste tyłki, złaknionym sztuki lub erotyki pozostanie "Playboy", względnie "CKM".

Pomysł Artyra Tyszkiewicza wydawał się efektowny i nośny. Siadamy w baśniowej Nibylandii. Teatr zaczyna się na proscenium: lustra, krzesełka, przybory toaletowe. Teatr wdziera się pomiędzy nas. Seans zbiorowy. Sen o złu. Sen o niespełnieniach. O miejscu poza czasem, w którym można wyśnić swój los. Kosmiczna czerń, kosmiczne dekoracje - ni to mansjony, ni witryny w amsterdamskiej dzielnicy czerwonych latarni.

"Wielki balkon" to miejsce szczególne. Spotykają się w nim elity: sędziowie, biskupi, policjanci. Jedni chcą ostrego seksu, inni rozgrzeszenia. Jedni próbują przewartościować siebie, inni łakną poniżenia, jeszcze inni czekają na polityczną śmierć. Burdelmama Irma (sugestywna Irena Wójcik) jest inspiratorką ich poczynań, reżyserem zdarzeń, czasem inspicjentką - zawsze pomysłowo organizuje dekoracje seksu: tron, konfesjonał, szafa, stajnia. Fani mroku mają swoje sado-maso. Fani hipokryzji - kostiumowe przebieranki. Podglądamy, by po chwili znaleźć się w teatralnej garderobie. Stajemy się jednością w krainie zła.

Tyle że słyszymy nadal inspirujące metafory człowieczeństwa, kiedy postaci Geneta opowiadają o swoich słabościach, lecz patrzymy na aktorów mówiących drewnianymi głosami, nie radzących sobie z interpretacją tekstu, z ciałem, kostiumem, przestrzenią. Od wielu miesięcy nie byłem na spektaklu tak doszczętnie ogołoconym z namiętności.

Tchórzliwy, tłusty Biskup w szarych gaciach i bufoński Komendant policji ustylizowany na Fidela Castro to w interpretacji Dariusza Maja postaci mizerne i nikłe. Maj epatuje straszliwymi szmoncesami, zamiast się odrealnić. Podobnie bez pomysłu gra Andrzej Szubski. Jego Sędzia i Wysłannik prędko zmienili się w Jokera z filmu o Batmanie i tak zostało aż do końca: greps, grymas, mała granda. Generał Ryszarda Węgrzyna to fryzjerczyk w tancbudzie - nic do powiedzenia, nic do przekazania. Jedyna sprawność - opuszczanie portek. Chantal Agnieszki Przepiórskiej, córa rewolucji (rewolucji, o której słyszymy z głośników, że powinna przerażać, i która osypuje bohaterów mąką z sufitu, że niby świat się wali), piszcząc jak Kosmomysz do mikrofonu przed rockowym trio pokazała jedną pierś - to naprawdę połowiczny powód do chwały.

Tyszkiewicz przeszarżował. Zmieszał zbyt wiele konwencji. Kicz z grand guignolem. Kabaret z surrealizmem. Political fiction z koncertem rockowym. Człowiek prosty gubi się. Zagubiony, nudzi się. Kto zachęcony pierwszym, naprawdę pięknym obrazem występnej spowiedzi u Biskupa wspomni arcydzielną, kinową machinę Felliniego, szydzącego z seksizmu i z elit w "Słodkim życiu" czy w "Rzymie", na "Balkonie" wysiedzieć nie musi - jest przerwa.
A kiedy dziwce w stroju Matki Boskiej z migocącym w dłoni sercem na baterie spadła z głowy korona, pomyślałem, to dobry znak - publiczność nie wybacza tandety. I niech tak zostanie.


"Balkon", Jean Genet
reż: Artur Tyszkiewicz.
Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu
Premiera 11 października
















Reklama