Maciej Kowalewski potrafi pięknie opowiadać o projektowanym kształcie swego teatru. Ma być o społeczeństwie i polityce, z krytycznym zacięciem, ale bez zadęcia, całkiem niegłupio i w dodatku śmiesznie. Że to możliwe, przekonał szef sceny na Woli jako dramaturg. Był przecież współautorem głośnej legnickiej "Ballady o Zakaczawiu", spod jego pióra wyszła mocna "Miss HIV" i gorzko śmieszna "Poczekalnia".

W dodatku Teatr Na Woli potrzebuje gruntownego artystycznego remontu, trzeba przewietrzyć wszystkie korytarze, aby w ten sposób wyplenić jakoś złośliwego chochlika ordynarnej chałtury, przez ostatnie lata panoszącego się tam w najlepsze. A Kowalewski, nieskażony dotychczas dyrektorowaniem czemukolwiek, wydawał się właściwym człowiekiem do tego zadania.

Wydawał się, bo choć nieuczciwe byłoby ocenianie całokształtu artystycznej propozycji nowego szefa zaledwie po jednym spektaklu, kredyt zaufania został nadszarpnięty. Autor "Wyścigu spermy" więcej energii wkłada bowiem w wygłaszanie wlasnego programu niż pracę nad przedstawieniem. Zresztą jego sztuce nie pomogłyby nawet największe wysiłki inscenizatora i wykonawców. O dramatycznej klapie decyduje bowiem ona sama, więc wybór repertuarowy. Gdyby Kowalewski postawił na literaturę, a nie grepsiarski sitcom w najgorszym guście, można by było gdzie indziej szukać przyczyn porażki. Ale nie - jak wielu autorów - do końca sprawiał wrażenie zakochanego w swoim dziele. "Chciałem podjąć próbę dotarcia do prawdy o ludzkości" - tłumaczy w programie nie do końca ironicznie. A kilka stron wcześniej kreśli swój manifest, przywołuje hasło "Wolna Wola", mające odtąd przyświecać jego scenie.

Czytam to, a potem zaczyna się przedstawienie. Reality show o tytułowym wyścigu, w którym za nic ma się poczęcie, to pretekst do krytyki mediów, które czniają wszystkie wartości. W zabawie biorą udział np. niemiecki Żyd albo amerykański islamista - to coś dla śmiechu. Wszyscy bez wyjątku powołują się na nauki Jana Pawła II, no bo co, w końcu jesteśmy w Polsce, a papież to papież. Za chwilę ktoś ku uciesze gawiedzi sparodiuje Benedykta XVI. Wszystko z szacunkiem, z przeświadczeniem, że dowcipnie da się mówić ważne rzeczy. A potem panowie przebiorą się w białe kombinezoniki i zagrają… plemniki. Zabawa - jak w remizie w Pcimiu Dolnym - ruszy na całego. Co poniektórzy widzowie ze szczęścia pospadają z krzeseł. Inni, zażenowani poziomem teatralnych igraszek, spalą się ze wstydu.

Rzecz nie w tym, że "Wyścig spermy" kogokolwiek obraża, szarga narodowe świętości. Ależ skąd, wymowa grafomańskiego sztuczydła jest przecież zgodna z naukami ś.p. LPR. Idzie o wartości, poszanowanie życia, miłość do JP II. Wszystko to wyłożone kawa na ławę, by nikt nie mógł mieć wątpliwości, że Kowalewski stoi po właściwej stronie. Kiedy opadnie brud knajackich dowcipów, fatalny styl tej "opowieści", wreszcie chwilami kryminalne aktorstwo, zostanie tylko niesmak. Bo czymże jest "Wyścig spermy"w Teatrze Na Woli, jeśli nie tym dokładnie, co próbuje wyszydzić?

To taki sam bulwar, rynsztokowy kabaret, jak propozycje tej sceny z ostatnich kilku lat. Gorszy nawet, bo ukryty pod pięknie brzmiącym hasłami, "wolną wolą", z imieniem Papieża na ustach. A mimo to siedząca obok mnie, skadinąd bardzo zdolna aktorka, przez cały czas pokładała się z radości. No tak, w końcu śmiechom i żartom nie było końca…


"Wyścig spermy"
Maciej Kowalewski
reż. autora
Teatr Na Woli w Warszawie
Premiera 10 listopada
















Reklama