Nie jesteśmy w starożytnych Atenach, jesteśmy tu i teraz. Na scenę wchodzi czwórka sędziów przysięgłych w prawniczych togach. Strażnik w mundurze poli-mili-cjanta wprowadza oskarżonego. Filozof (Edward Linde-Lubaszenko) wygłasza do mikrofonu swoją mowę obrończą w klasycznej grece, po ścianie pełzają polskie literki tłumaczenia. Napisy na ścianie mają uświadomić, że nikt nigdy nic z nauk Sokratesa nie zrozumiał. Były jak obcy, melodyjny język, z którego każdy wybrał, co chciał. Sędziowie jak jury oceniające w "Tańcu z gwiazdami" pokazuje plansze z białymi lub czarnymi skorupkami. Czarne wygrywa. Krytyk Aten musi umrzeć.

Reklama

Sokrates w spektaklu Siekluckiego przypomina jednego z jońskich filozofów zmienionych przez ks. Tischnera w góralskich mędrców. Tyle że on nie z Tatr, a z Krakowa. Lubaszenko jest przebrany w stary sweter i domowe kapcie, ma kilkudniowy zarost i oczy jak u podwawelskiego alkoholika, który za szybko odstawił nałóg wymyślania spirytusowych sentencji. Nie przypadkiem po kwestii Lubaszenki: "Dziękuję bogom, że pozwolili mi zachować trzeźwość" publiczność wybucha śmiechem. Bo wie, że ten Sokrates to bardziej menel niż filozof. Mędrzec knajpiany, a nie uniwersytecki mędrek. Gdzie szukać pierwowzoru Herbertowskiego bohatera w ujęciu Siekluckiego? To mógłby być na przykład legendarny Szajbus, artysta, wariat i TW, który szokował przyjaciół z Vis a Vis i Piwnicy pod Baranami tak samo kłapaniem sztuczną szczęką, co nieoczekiwanymi, trzeźwymi sądami o sztuce i życiu.

Sieklucki wydobył z dramatu Herberta dobroduszny humor, dodał obyczajową obserwację, znajomość charakterów. Są w jego przedstawieniu momenty pomieszania jawnej zgrywy z ciepłym smutkiem. Jedno wyłazi z drugiego, udowadniając, że w tragikomedii życia Sokratesa wszyscy zostali źle obsadzeni. Sokrates jest miły dla obcych, osowiały przy bliskich. Ksantypa już go nie kocha, jej mąż jest dla niej kimś obcym, dalekim, niezrozumiałym. Platon chce go wykorzystać. Najważniejszy uczeń ulicznego filozofa jawi się jako pretensjonalny, homoseksualny młodzieniec. Wydaje mu się, że steruje swoim mistrzem, "pisze" go jak dzieło swego życia. Najbliższy filozofowi staje się o dziwo uczciwy strażnik (dobra rola Dariusza Starczewskiego). Tak jak i śliski urzędnik państwowy jest ciekawy tego człowieka. Próbuje wieźnia zrozumieć, rozgryźć podczas tych trzech ostatnich dni, jakie mu pozostały.

"Jaskinia filozofów" nie jest opowieścią o człowieku, który przegrał. Sokrates Lubaszenki kapituluje wyłącznie z własnej woli. I nie przed głupotą bliźnich czy opresją polis. Ateński filozof jest zmęczony życiem i filozofią. Wypija cykutę ze spokojem, jakby to był ostatni kieliszek wódki w życiu. Bo filozofia to sztuka wyjaśniania, a nie przedłużania życia. Herbert konstruował swojego bohatera jako pochwałę prostoty emocji, wspomnień, twierdzeń, relacji międzyludzkich. Znużenie tak jak i wszystko na tym świecie ma także prawo do kresu. Umierając, Sokrates zwyczajnie uwalnia swoje znużenie z więzienia, jaskini ciała, w której siedzą umysły wszystkich filozofów. Jest tylko jedno wyjście – nieistnienie. Sokrates umiera, bo "już pora". Bo przeszłość stała się ciekawsza niż dzień dzisiejszy. Bo ludzie-cienie ze wspomnień gadają mądrzej niż ci prawdziwi. Może jest w tej sztuce tęsknota za filozofią pojętą jako sztuka pięknego umierania. Sokrates mógłby wtedy zapytać: "Co to znaczy dobra śmierć?" A Sieklucki odpowiedziałby: "Taka, na którą nie wstyd patrzeć."

Reklama

"Jaskinia Filozofów"

Zbigniew Herbert

reż. Piotr Sieklucki

Teatr Nowy w Krakowie