Wystawić "Opętanych" w teatrze to wcale nie jest łatwa sprawa. Tego utworu Witolda Gombrowicza nie da się porównać z jakimkolwiek jego dziełem. Pisał tę książkę przecież dla żartu i dla pieniędzy, niedługo przed wybuchem wojny, drukując ją w odcinkach w prasie codziennej. A skoro tak, respektował rządzące tym gatunkiem prawa. Każdy z kawałków musiał mieć swoją małą kulminację i każdy musiał zakończyć się tak, by usychający z ciekawości czytelnik pognał po fragment następny. Zatem są "Opętani" w wydaniu Gombrowicza wzorcową "złą" książką. Autor nawtykał tam wszystkiego, co kojarzyło mu się z tzw. prozą gotycką - niewyjaśnioną zbrodnię, położony na odludziu zamek, w którym rzecz jasna straszy, zgodnie z ówczesną modą jasnowidza, wątek spirytystyczny i homoseksualny. Atrakcji co nie miara, opisywanych na dodatek językiem właściwym w wielu fragmentach choćby Mniszkównie. Co nie oznacza oczywiście, że autor "Ślubu" nie miał świadomości tego. Miał i dworował sobie z tego między wierszami, ile wlezie. Zadaniem inscenizatora jest rozgryźć tę ironię i opowiedzieć ją za pomocą scenicznych obrazów.

Reklama

Młody reżyser Krzysztof Garbaczewski radzi sobie z tym doskonale. Prowadzi akcję wprawną ręką, gdy trzeba, robi pauzy, by mogły wybrzmieć najbardziej absurdalne frazy książki. Nie drażnią w żadnym stopniu chwyty rodem z nowego teatru - telewizory, slajdy, mieniąca się niepokojącym światłem… pralka. Hińcz (Krzysztof Zarzecki w swej dotychczas najlepszej roli) martwym wzrokiem wpatruje się w tajemniczy ołówek. Rafał Kosowski z ironią gra Leszczuka, a zjawiskowa Paulina Chapko czyni ze swej Mai niebanalne połączenie femme fatale i zepsutego dziecka. W takim porządku całkowicie zrozumiałe wydaje się, że narrację prowadzi trup Maliniaka (Adam Wolańczyk), którego znakiem rozpoznawczym są śmiertelnie poczerniałe usta.

Garbaczewski chwyta w lot gry Gombrowicza, smakuje romansowe frazy, celebruje kicz. Nie chce się opuszczać tak budowanego na scenie świata, bowiem pierwszej części wałbrzyskiego spektaklu towarzyszy poczucie, że oto polskiej reżyserii przybył ktoś o niepodrabialnym charakterze pisma, komu niepotrzebne są jakiekolwiek zaszufladkowania.

A potem dzieją się rzeczy niezrozumiałe. Artysta porzuca dawny styl, zaczyna przemawiać serio, choć słowa Gombrowicza z "Opętanych" nijak się do tego nie nadają. Drugą część przedstawienia wypełnia wątek homoseksualnego związku Księcia (Dariusz Maj) i Frania (Paweł Smagała) potraktowany najpoważniej jak się da. Cały wdzięk ulatnia się bezpowrotnie, czujemy się jak w teatrze reżysera nieudolnie podrabiającego duszny klimat inscenizacji Krystiana Lupy (Garbaczewski asystował mu przy "Factory 2". Część ostatnia na szczęście ma więcej dynamiki, ale składa się z siedmiu celebrowanych w nieskończoność finałów. Choć jest ich tyle, spektakl właściwie się nie kończy, bo brakuje mu wyraźnej puenty.

Reklama

I tak to jest z wałbrzyskimi "Opętanymi". Z teatru nici, a mnie trafia szlag. Trudno zrozumieć, czemu w imię - jak rozumiem - wyższych, "artystycznych" celów rozwalać sobie samemu świetnie zaczętą robotę. Czemu wstydzić się poczucia humoru. Zdaje się, że Krzysztof Garbaczewski poczuł na sobie brzemię misji. Może następnym razem mu minie.

"Opętani"
Witold Gombrowicz
reż.: Krzysztof Garbaczewski
Teatr Dramatyczny im. Szaniawskiego w Wałbrzychu
Premiera 21 listopada