"Zbrodnia i kara"

Fiodor Dostojewski

reż: Krzysztof Babicki

Teatr Śląski w Katowicach

Reklama

Premiera 29 maja

Reklama

p

Pamiętacie, jak Petr Zelenka udowadniał w „Oczyszczeniu”, że zbrodnia już nie istnieje? Przechodzi niezauważona w natłoku innych zdarzeń, rozmienia się na drobne, traci apokaliptyczny wymiar. Nawet nie wiadomo, czy w ogóle się zdarzyła, skoro nie powiedzieli o niej w telewizji. Po „(A)polonii” Warlikowskiego dudniła mi w uszach fraza Elisabeth Costello, że nie ma także kary. Możemy robić dosłownie wszystko i zawsze się nam upiecze. Niekaralna zbrodnia, kara bez zbrodni…

Byłem ciekaw, jak Babicki przetestuje teraz te pojęcia. W końcu mierzenie się z Dostojewskim (który jako pierwszy na taką skalę badał granice ludzkiej wolności w świecie, w którym może nie być Boga) to nie byle co. Każda teatralna wersja „Zbrodni i kary” zmusza nie tyle do ustalenia, co naprawdę jest zbrodnią i czym może być kara, ile wymaga doprecyzowania tego, jak dochodzimy do ich definicji. W naszym nowym, wspaniałym, zrelatywizowanym świecie.

Babicki, jak to Babicki, umieścił rozprawę moralną Dostojewskiego w przestrzeni symboliczno-realistycznej, która od lat jest znakiem rozpoznawczym jego teatru. Pomieszał perspektywy jawy i snu, relacji o zdarzeniu z jego metaforyczną wykładnią. Miejsce akcji to umowny bezczas: Nie-Rosja i nie-współczesność. Na scenie kilka najpotrzebniejszych rekwizytów i sprzętów, czarne zastawki, pojedyncze strugi światła. Powinno być ciężko i majestatycznie, a nie jest. Babicki wymyka się nachalnym mrokom głównie za sprawą udanej adaptacji powieści. Zamiast psychologiczno-ideowego pojedynku śledczego z mordercą, starcia dwóch osobowości, Porfirego i Raskolnikowa, oglądamy sekwencje prawie obyczajowe. Spotkanie z pijakiem Marmieładowem (dobry epizod Adama Baumanna), prostytuowanie Soni (Małgorzata Daniłow), niesmaczny cyrk z wydawaniem za mąż, a raczej sprzedawania Duni, siostry bohatera (świadomie przerysowana rola Barbary Święs). Z jednej strony trup starej lichwiarki i jej siostry, zrabowane kosztowności i siekiera w szufladzie, z drugiej dylematy: poślubić Łużyna czy Świdrygajłowa. Dziwnie słucha się tego chwilami nawet komicznego melodramatu z Raskolnikowem mordercą jako jednym z głównych aktorów. Oniryczna obyczajówka, którą Babicki daje nam zamiast surowej filozoficznej debaty na pograniczu maligny, doskwiera równie mocno. Bo małość ludzi wokół zbrodniarza nie umniejsza jednak jego czynu.

Maciej Wizner, który gra Raskolnikowa, jest mało sympatyczny – śliski, słaby, mdły. Byle jaki prawnik i niedokształcony filozof. Do czynu prowadzi go nie tyle wielka idea, co jakieś brudne porachunki z ludźmi i Bogiem. Rodion zabija lichwiarkę wcale nie dlatego, że wszystko wolno, że musi „wyrwać chwasta”, tylko chce, żeby On dał znak, zmusza Boga do reakcji. I dziwi się, że już „po wszystkim” odzywają się tylko ludzie. Porfiry Wiesława Sławika przypomina z kolei bardziej profesora etyki, a nie policjanta. Aktor akcentuje jego dobroduszność i nawet safandułowatość: muszka, sweter, domowe kapcie. On Raskolnikowa nie przesłuchuje, on go egzaminuje. Chce, żeby jego student zbrodni sam znalazł odpowiedź. Przekonuje, że udawane dobro bywa zawsze lepszym wyborem niż świadome wejście w zło. Ale w finale nie ma przełomu i nawrócenia Raskolnikowa. Tak, zbrodniarz przyznaje się do winy, ale sensu kary nie widzi. I nie chce odkupienia. Bo wtedy musiałby uwierzyć.