Teatr Syrena przez całe lata kojarzył się z rozrywkową tandetą. Po co panu, aktorowi Teatru Narodowego, aktorowi Jerzego Grzegorzewskiego, to dyrektorowanie?
Wojciech Malajkat:
A po co człowiekowi wyzwania? Tak to traktuję. Jestem człowiekiem twórczym, mam swoją ambicję. Chcę zmienić opinię o Syrenie. Mam na etatach ponad 70 osób, z czego mniej więcej 25 w zespole artystycznym. Oni też mają swoje ambicje i marzenia. Jest w nich potencjał.

Reklama

To wciąż ma być teatr rozrywkowy, ale w szerokim tego słowa znaczeniu.
Właśnie niekoniecznie w szerokim. Przez pierwszy okres mojej pracy nie widzę w repertuarze miejsca dla fars ani dla rewii. Rozrywka – tak, ale na takim poziomie, który zadowoli inteligenta. Człowieka, który ma swoje wymagania, chce być zaskakiwany. Bywa w Teatrze Narodowym, wcześniej odwiedzał świetny Teatr Studio Jerzego Grzegorzewskiego, ogląda w kinie wybrane filmy. To ma być taki teatr, jaki sam chciałbym odwiedzać. Przeczytałem w życiu parę książek, widziałem kilka filmów, spotkałem się z wybitnym artystą Jerzym Grzegorzewskim. Przez 23 lata grzałem się w jego świetle, a to nie mogło zostać bez wpływu na to, co robię i jaki jestem. Dlatego w moim teatrze będzie miejsce na recital charyzmatycznego artysty, który jak Marek Grechuta stanie na tle kurtyny w świetle punktowca i przez dwie godziny będzie napełniał nas światłem. Zobaczyłbym multimedialny pokaz tańca współczesnego, dlatego zaprosiłem zespół Mateusza Polita do Teatru Syrena. Obejrzałbym klasyczną komedię kryminalną, więc ją wyreżyserowałem. Agatha Christie ma zapewnić właśnie taką rozrywkę. Znajdzie się u nas też miejsce na jubileusz wydawnictwa Znak. Chcę, żeby odwiedzali nas ludzie, którzy tu jeszcze nigdy nie przyszli.

Dotąd widzowie przychodzili na rewię „Człowiek we fraku”. Nie wiem, czy uda się zdobyć nową publiczność i utrzymać starą.
Rewii nie będzie, ale w to miejsce proponujemy zagadkę kryminalną, a więc zamiana jest chyba do zaakceptowania. Nie mam sygnałów, żeby zawiedziona publiczność nagle zaczęła się czuć tutaj nieswojo. Mimo że zdjąłem z repertuaru kilka tytułów.

Pan proponuje przełom. Chce mnie przekonać, żebym zaczął chodzić do Syreny. Ja na ów przełom czekam, ale dotychczasowa publiczność tego teatru może nie być na niego przygotowana.
Zależy mi na tym, żeby nie stracić wiernej publiczności Teatru Syrena, ale liczę też, że pojawią się nowi widzowie, którzy będą mi sekundować.

Reklama

Chce pan w Syrenie kontynuować tradycję literackiego kabaretu z prawdziwego zdarzenia?
Myślę poważnie o uruchomieniu małej sceny. Być może się uda. Gdybym ją miał, kabaret w klimacie Dudka czy Owcy znalazłby tam wymarzone miejsce. Dziś takich kabaretów i podobnych miejsc nie ma. Gdyby udało się wskrzesić taką tradycję, byłbym szczęśliwy. A jeśli chodzi o profil teatru – nie będzie tu „Miss Sajgon” ani „Kotów”, bo one są gdzie indziej. Ale widzę w repertuarze spektakl, który połączyłby najlepsze cechy „Chicago”, „Moulin Rouge” i „Vabanku”. Przyszedłby pan coś takiego?

Z przyjemnością.
Pracuję nad takim projektem. On miałby wyznaczać poziom rozrywki w Teatrze Syrena.



Reklama

Znudziło się panu aktorstwo? Przecież nawet po odejściu Jerzego Grzegorzewskiego grywał pan w Narodowym wielkie role, coraz częściej reżyserował.
Nie chodzi o znudzenie, to byłoby zbyt banalne. Poczułem, że w moje życie zawodowe wdarła się rutyna, że jestem na jałowym biegu. Gdy Grzegorzewski dostał propozycję przejścia do Teatru Narodowego, poprosił o radę Zbyszka Zamachowskiego i mnie, podobnie jak innych przyjaciół. W pierwszym odruchu mu to odradzaliśmy – jego Teatr Studio prosperował fantastycznie. Decyzję podjął sam, czego nie żałuję, bo zagrałem w Teatrze Narodowym wspaniałe role w jego wielkich przedstawieniach. Teraz gdy sam zastanawiałem się, czy tu przyjść, wiem, co on musiał czuć, o czym myślał. Mógłbym pozostać w Teatrze Narodowym, ale strata Grzegorzewskiego była dojmująca. Nawet Jacques Lassalle w „Tartuffie”, nawet Kazimierz Kutz w „Śmierci komiwojażera”, choć pracowali wspaniale, nie potrafili wypełnić tej pustki. Zabrakło mi ojca duchowego i ten brak będę odczuwał do końca. Dlatego pomyślałem, że tę rutynę może przerwać taka przygoda. Bo to jest przygoda. Traktuję ten stan tymczasowo.

Z tablicy naprzeciwko pana biurka patrzą na nas Jerzy Grzegorzewski, Marek Walczewski, Michał Pawlicki. Z nich bierze pan artystyczny rodowód. Rozumiem pana decyzję o rezygnacji z Teatru Narodowego jako akt uczciwości. Jako deklarację, że nie mógł pan pracować do końca uczciwie. Jaki wzorzec teatru dali panu ci trzej mistrzowie?
To, co pan mówił o uczciwości, mnie przejęło. To może też był powód, który kazał mi zmienić coś w swoim życiu. Miałem wrażenie, że nie jestem do końca uczciwy wobec siebie i publiczności. Po odejściu Grzegorzewskiego nie byłem chyba całym sobą w projektach, choć brałem w nich udział. Posługiwałem się dobrze znanymi środkami, nie musiałem szukać w sobie nowych sposobów budowania ról, porozumienia z widzami. A u Grzegorzewskiego zawsze było całopalenie. Tak pracował Marek Walczewski, tego mnie uczył w łódzkiej szkole Michał Pawlicki. Ofiara była całkowita. Zamienialiśmy się w popiół, żeby odrodzić się w nową jakość – tak było u mojego mistrza. A potem tego zabrakło, więc odszedłem bez wielkiego żalu. Gdybym mógł dalej pracować z Jerzym, na pewno by do tego nie doszło. Teatr to rodzaj ofiary, wszyscy się w niej przeglądamy i dostajemy oczyszczenie. Za każdym razem owa ofiara powinna dziać się od nowa, bez powielania, odtwarzania. Tego w teatrze szukam.

Poczuł pan, że powiela samego siebie?
Nie zostałem zmuszony do nowych poszukiwań. Budowałem ze znanych mi dobrze klocków.

Skąd bierze się to powtarzane kłamstwo o tym, że Grzegorzewski traktował aktorów jak instrumenty, używał ich do wypełnienia swych przestrzeni?
Można być głuchym na czyjąś wyobraźnię. Ci, co opowiadali te brednie, byli na teatr Grzegorzewskiego obojętni i o to, myślę, są biedniejsi. Nie dostrzec geniuszu w tym, co tworzył Jerzy Grzegorzewski, to znak, że ktoś jest pozbawiony bardzo ważnej struny. Kwestionowanie podmiotowości aktora w jego przedstawieniach może też przyjść do głowy ludziom, którzy nie mieli okazji się z nim spotkać, nie rozumieli światów, jakie tworzył. Chociaż zdarzało się, że nawet po spotkaniu nie dochodziło do skrzyżowania dróg. Ja jestem szczęściarzem. Mogłem poznawać jego i jego świat. To była przygoda, do końca życia jej nie zapomnę.

Czy można w teatrze ocalić pamięć? Czy do Teatru Syrena może pan przenieść choć ułamek tego, co przeżywał, pracując z Grzegorzewskim, patrząc na Walczewskiego?
W sensie dosłownym nie. Nie da się naśladować Grzegorzewskiego, bo to byłoby śmieszne. Myślę o swoim autorskim przedstawieniu, nie miałoby nic wspólnego z powielaniem go. Gdybym je zrealizował, byłoby w nim chyba wiele mnie z tamtego świata. Tak pracuję, nie cieszą mnie banały ani oczywistości. Gdyby mi się to udało zrobić… Nie za szybko, bo byłby to rodzaj pychy. Świat z tego spektaklu mógłby być odblaskiem tamtych czasów i tamtych fascynacji. Bo Grzegorzewski nauczył mnie mieć w teatrze wątpliwości. Patrzyłem, jak się wspaniale uzupełniali z Markiem Walczewskim. W „Powolnym ciemnieniu malowideł” porozumiewali się na poziomie niedostępnym dla innych, my ich nie doganialiśmy. Czułem coś podobnego, pracując nad „Hamletem” Stanisława Wyspiańskiego. Był taki moment, kiedy rozmawiałem z Jerzym, a inni nas nie rozumieli – chwila szczęścia.



Kiedy patrzyłem na pana w roli Fiora w „Operetce” myślałem, jak wielu innych zresztą, że na scenie staje się pan alter ego Grzegorzewskiego.
Coś w tym jest. W rolach Hamleta i Fiora są cytaty z Grzegorzewskiego – jego przygarbienie, gesty, zagubienie we własnym świecie. Użyłem ich na własną rękę, a on nie protestował. Musiał wiedzieć; nigdy nie mówił, że się nie zgadza. Wracam jednak do Walczewskiego. Abstrakcję miał za credo w swoim aktorstwie. Ludzi, z którymi współpracuję albo chciałbym współpracować, będę namawiał na taki humor, takie wyczucie absurdu. To rozwija aktora i daje frajdę publiczności, bo wtedy ona wie, że czegoś się od niej wymaga. Ja chcę wymagać.

Legendarną rolą Walczewskiego był Leon w „Matce” Witkacego w spektaklu Jerzego Jarockiego w krakowskim Starym Teatrze. Gdyby pan miał odpowiednią obsadę, widziałby pan w Teatrze Syrena Witkacego?
Oczywiście. Warunek jest jeden – najwyższy poziom aktorstwa i inscenizacji. W przeciwnym razie nie należy go wystawiać, jest zbyt wymagający.

Jak pan sobie wyobraża bycie dyrektorem teatru? Wzorując się na Grzegorzewskim czy może odwołując do Zygmunta Huebnera, który potrafił reżyserować nie przedstawienia, a cały teatr?
Trafił pan idealnie, chciałbym połączyć w jedno te wzorce. Obaj są moimi idolami. Huebner jak nikt dbał, żeby rozwijał się jego zespół. Dostosowywał propozycje do umiejętności i możliwości aktorów, każdego obserwował i o każdego się troszczył. A każdy aktor jest inny, tak tworzy się prawdziwy zespół. Dzisiaj prawdziwe zespoły zanikły. Chciałbym stworzyć zespół w Syrenie, dla aktora nie ma nic lepszego niż to, gdy czuje się „zaopiekowany”. Doświadczyłem tego z Grzegorzewskim. Był inny niż Huebner, ale też o nas dbał, też się o nas troszczył. Troska jest najważniejsza. Artysta musi funkcjonować w indywidualnym toku. Indywidualność to podstawowy warunek kreacji. Jeżeli uda mi się zacytować Huebnera i Grzegorzewskiego w moim dyrektorowaniu, będę szczęśliwy.

Będzie pan w tym teatrze grał?
Raczej nie. Dyrektor naczelny okrada z czasu dyrektora artystycznego. Muszę to przerwać, do premiery „Łupu” zamykam więc dyrektora naczelnego w klatce i zajmuję się tylko sprawami artystycznymi. Ale nie chcę też, żeby aktor okradał naczelnego i artystycznego, więc w początkowym okresie nie przewiduję siebie na scenie. Wolę zadbać o zespół i repertuar. Wywołać w ludziach ciekawość tego teatru. Niech sprawdzą, co tu się dzieje.

Czuje się pan, jak chłopak, który dostał nową zabawkę?
(Śmiech)

Cieszy się pan czy boi tego dyrektorowania?
Wszystko we mnie jest. Jestem dorosłym facetem, czuję odpowiedzialność. Tak, dostałem zabawkę, ale na pewno nie mogę sobie pozwolić na niefrasobliwość.