Z ręką w kieszeni, w drugiej papieros trzymany wystudiowanym ruchem, usta jakby gotowe do zagwizdania jakiejś melodii – sunął, nie szedł korytarzami PWST. Stał na piedestale wielkości jednego z najwybitniejszych polskiej sceny końca XX wieku, a on sam nie robił nic, by z tego piedestału schodzić. Nieprzystępny, rzadko dopuszczał do siebie nieznanych sobie ludzi.

Reklama

Dziesięć lat później na jubileusz 65-lecia przeprowadzałem z nim wywiad w ciasnej garderobie Teatru Współczesnego. Boczyliśmy się na siebie, Zapasiewicz niełatwo nawiązywał kontakt z dziennikarzami. Ale wtedy zrozumiałem, że ta pozorna wyniosłość skrywa ogromną wrażliwość i nieśmiałość. Zapas – tak go nazywano w teatralnym świecie – był w gruncie rzeczy jednym z najbardziej nieśmiałych ze znanych mi ludzi. To rzekome kabotyństwo, wystudiowana poza – to była próba obrony przed światem. Miałem to ogromne szczęście, że przez te 10 lat udało mi się go poznać na tyle, że spotykaliśmy się kilka razy zawodowo, najdłużej 8 lat temu podczas trwającej 2 godziny audycji w Polskim Radiu BIS. I znów – pierwsze pół godziny były ciężką orką i dla aktora, i dla dziennikarza. Zapasiewicz trudno się „otwierał”, wycofywał się w surowość tonu, ale w pewnym momencie ta sztucznie postawiona granica prysła i od tej chwili ta rozmowa na żywo była już intelektualną przygodą. Zapasiewicz był „mózgiem”, wielkość jego sztuki wynikała z intelektu. Tam nie było mowy o artystowskich egzaltacjach, rola, a nawet prasowy wywiad musiały być bezlitośnie precyzyjną architekturą. Wiecznie niezadowolony, poprawiał swoje wypowiedzi, nasz wywiad dla „Dziennika” sprzed 2 lat nagrywaliśmy dwa razy. A potem przyszedł wieczór autoryzacji. Teatr Powszechny, garderoba. Dym papierosa. Czytaliśmy na głosy. „Przelotka” tekstu stała się nagle scenicznym dialogiem. Raz w życiu „zagrałem” z Zapasiewiczem. A teraz nagle go nie ma.

Nieodwołalnie, bez godnych następców.

Tomasz Mościcki - krytyk teatralny