Łukasz Maciejewski: Można być aktorem pozbawionym nawet cienia próżności i megalomanii?
Jerzy Trela: Nie zawód określa człowieka, ale jego osobowość.
ŁM: Lubię pana ostatnie role filmowe: zwłaszcza Szajbusa z "anielskiej" serii Artura "Barona" Więcka. "Baron" pokazał światu coś, o czym wszyscy w Krakowie doskonale wiedzą: że Trela ma poczucie humoru.
JT: Jakoś niewielu reżyserów filmowych obsadzało mnie wcześniej w rolach komediowych. Dramatyczne role teatralne i ponura gęba wystarczyły, żebym grał głównie urzędników, prokuratorów, milicjantów, gangsterów.
ŁM: Ostatnio jednak role komediowe zdarzają się panu częściej. Taką postać gra pan choćby w "Jasnych błękitnych oknach" Bogusława Lindy.
JT: Znamy się z Bogusiem Lindą i on wie, że potrafię być zabawny. W jego filmie gram fanatycznego wielbiciela kur.
ŁM: Wielbiciel drobiu? To chyba jakaś perwersja.
JT: Ależ on kocha swoje kury platonicznie! To człowiek, któremu świat wydaje się nieprzyjazny, obcy. Wybiera kury, zamiast ludzi. Dają mu spokój i poczucie bezpieczeństwa. Ja też na planie czułem się bezpiecznie. Grałem z tresowanymi kurami. Poproszone, karnie kokosiły mi się na plecach i ślicznie gdakały.
ŁM: A znosiły jajka?
JT: Nie, tego to jeszcze nikt nie wymyślił, żeby kura znosiła jajka na zawołanie.