Swoją pierwszą wielką miłość stracił właśnie dlatego, że chciał zostać artystą. Bogaci rodzice dziewczyny bali się, że chłopak zostanie ubogim malarzem alkoholikiem, a ona jego nagą modelką. Dlatego na wszelki wypadek wysłali ją do Szwajcarii do szkoły dla dzieci amerykańskich i arabskich milionerów i zatrudnili swatkę, żeby ich córka poślubiła bogatego chłopca, „który studiował w Ameryce”. Tę historię jak z „Buddenbrooków” Tomasza Manna Pamuk opowiada w swojej ostatniej książce „Stambuł”, jeszcze nietłumaczonej na polski. Pierwsza nauka, jaka z niej płynie, brzmi: żeby zostać wielkim artystą, trzeba wiedzieć, czego się chce, i nie poddawać się presji społecznej, bo świat mieszczański zawsze będzie uważał marzenia o sztuce za szkodliwe mrzonki.

Druga nauka: trzeba podporządkować sztuce całe swoje życie. Pamuk opowiada w wywiadach: „Pracuję siedem dni w tygodniu, od dziewiątej rano do ósmej wieczorem. Mam już wymyślone tytuły następnych ośmiu powieści, które chcę napisać. Czuję się żałosny i zdegradowany w dniu, kiedy nie piszę. Turcy używają pogardliwego określenia: »pracować jak urzędnik«. Ja to powiedzonko odwróciłem: jestem dumny, mówiąc, że pracuję jak urzędnik”.

A po trzecie – trzeba mieć w sobie melancholię, z której rodzi się sztuka. Życie Pamuka jest nią wypełnione po brzegi. Melancholia to smutek wynikający z poczucia straty, a stambułczycy czerpią ją ze świadomości upadku swojej kultury – pisze Pamuk. Przechadzając się nad Bosforem, wszędzie widzą ślady dawnej świetności imperium osmańskiego, teraz popadłe w ruinę: czarne z brudu meczety, filigranowe kamienice, które wyglądają, jakby za chwilę miały się rozlecieć. Nawet ci bogaci, którzy zrobili pieniądze dzięki pracy w zachodnich firmach, mieszkają w pięknych willach i wysyłają dzieci na studia do Ameryki, popadają w melancholię, bo wiedzą, że nie udało im się stworzyć żadnej kultury porównywalnej z zachodnią. Jednak ta stambulska melancholia nie jest – jak nowoczesna zachodnia melancholia Baudelaire’a – zimnym poczuciem wyobcowania w wielkim mieście i w zbyt szybko zmieniającym się świecie, ale doznaniem ciepłym i przyjemnym, bo zapewniającym przynależność do grupy, choćby to była grupa żyjących na ruinach. W dodatku ma głębokie religijne korzenie sufickie: jest niepokojem, który czujemy na ziemi, bo nie możemy być dość blisko Boga. „Hüzün [turecka melancholia] nie tylko paraliżuje mieszkańców Stambułu; daje im też licencję poetycką na bycie sparaliżowanymi” – pisze Pamuk. Melancholia jest uzasadnioną poetycko i religijnie niemożnością podjęcia wyzwań nowoczesności: bogacenia się, rywalizacji z Zachodem, modernizacji. Kto nie jest w stanie nadążyć za światem, może zawsze przejść się nad Bosforem i popatrzeć przez mgłę na wspaniałe kamienice w ruinie.

Jako artysta Pamuk jest szczególnie wyczulony na takie estetyczne zabiegi, jakich dokonujemy na sobie i na rzeczywistości, żeby się usprawiedliwić. Ale w związku z tym wie też, że teoria stambulskiej melancholii dla niego samego jest wykrętem estetycznym, próbą wyjaśnienia poprzez teorię społeczną tego, co inni wyjaśniają wyłącznie psychologią: genezy swojej własnej melancholii, a więc i swojego pisarstwa. „Stambuł” to dziwna powieść o artyście, który chciałby znaleźć korzenie swojej sztuki nie – jak to robili modernistyczni pisarze zachodni – we własnych traumach i lekturach, ale w czymś tak bezosobowym jak miasto. Opisując kłótnie swoich rodziców, romanse ojca i własne dziecięce ucieczki w wyobraźnię, Pamuk jest niewątpliwie świadomy, że to one uformowały jego kruchą psychikę. Genezę swojej melancholii chciałby jednak widzieć nie tylko w tych traumach, lecz także w mgłach spowijających ruiny nad Bosforem. Przez to sam staje się bohaterem swojej teorii, która mówi, że melancholia służy stambułczykom do tworzenia grupowej przynależności.

Szukanie uzasadnień własnych cierpień w duchu miasta wydaje się baśniowe i naiwne, ale i odświeżające na tle tego, co robią przeżarci psychoanalizą, a więc indywidualizmem pisarze zachodni, którzy dobrze wiedzą, że ich traumy wzięły się z chorej relacji z matką (Jelinek), z opuszczenia przez matkę (Houellebecq) czy z rozwodu rodziców (np. Beigbeder). I dodatkowo pokazanie swojego życia duchowego jako napięcia pomiędzy indywidualnymi traumami a kolektywnym melancholijnym genius loci problematyzuje to, co inni przyjmują bezrefleksyjnie: genezę naszych klęsk.

Zresztą niezależnie od tego, czy geneza jego melancholii była kolektywna jak na Wschodzie, czy po zachodniemu indywidualna, 23-letni Pamuk zbuntował się przeciw wszystkim grupom, rodzinie, przyjaciołom, rzucił studia, które miały mu zapewnić godną pozycję społeczną, usiadł za biurkiem i zaczął pisać.









Reklama