W tamtych czasach kupno czegokolwiek - nawet ryby - urastało do rangi problemu. W naszym mieście krążył nawet na ten temat dowcip, a właściwie anegdota. Dlaczego przed wojną nawet w Drohobyczu można było kupić śledzie? Bo ówczesna Polska miała niecałych dwieście kilometrów wybrzeża. A dlaczego po wojnie nie można było kupić ryby nawet w portowym mieście ? Ponieważ wówczas Polska miała tego wybrzeża ponad pięćset kilometrów.

Drugim, zgoła nieoczekiwanym, akcentem humorystycznym była w tej sprawie kreskówka reklamowa, wyświetlana gdzieś w połowie lat 70. na ekranach kin - po obowiązkowej kronice oraz tak zwanym dodatku. Na ekranie pojawiała się ryba sygnowana znakiem Centrali Zakładów Rybnych, mówiąca wprost do widzów: „ryba tego ci nie powie, ale wzmacnia twoje zdrowie - dokonuj zakupów w CZR !!!” Zgromadzona w sali kinowej publiczność ryczała po tej reklamie ze śmiechu, ponieważ półki sklepów - w tym także rybnych - świeciły pustkami. Dlaczego o tym mówię ?

Ponieważ wspominam Wigilię. A skoro wspominam Wigilię, nie sposób uciec od rybnego wątku.

W mojej rodzinie panowała pod tym względem jednomyślność odkąd - wyrokiem Stalina i pozostałej części Wielkiej Trójki - zostaliśmy osiedleni w Gdańsku. Otóż w rodzinie mojej dokonała się na skutek owej przymusowej emigracji pewna istotna zmiana upodobań kulinarnych. Nie karpie (zalatujące mułem), nie szczupaki (potwornie ościste), ale właśnie dorsze - ogromne i świeże - stały się podstawą wigilijnego menu. Mój ojciec, który do miasta nad zatoką przyjechał w roku 1946, z łezką w oku wspominał wyprawy na Bonsak (czyli Wyspę Sobieszewską), gdzie od rybaków - w latach 40. i 50., kupowało się rybę świeżą i wędzoną. Oczywiście poza strukturami Centrali Zakładów Rybnych. Pamiętam wielkie płaty dorsza, smażone przez mamę nie tylko zresztą w Wigilię. Wędzone kawałki węgorza, kiedy na imieniny ojca odwiedzał nas wuj Henryk - bohater powstania warszawskiego. Także sandacze - pyszne i delikatne - przywożone autobusem z Bonsaku na rozmaite rodzinne uroczystości.

Jesteśmy wszakże w latach 70., kiedy o kupno ryby - nawet na Bonsaku - było coraz trudniej. Słowem - bryndza. A właśnie zbliżała się Wigilia.

Wydelegowany zostałem do tej podróży niczym tajny agent: na jednej karteczce miałem zapisany adres rybaków spod Jastarni. Na drugiej - rozkład jazdy pociągów (w tym powrotnych) relacji Gdynia - Hel. Trzecia zawierała spis zakupów, ostatecznie przekreślony przez moją matkę, z dopiskiem - bierz, co będzie...

Pan Depka mieszkał w szopie. Było to skrzyżowanie typowej, kaszubskiej checzy z czymś w rodzaju warsztatu i magazynu: tyleż rybackiego, co szkutniczego. Nawet się nie zdziwił, kiedy wkroczyłem do środka i wyjawiłem swoje referencje - "od pana inżyniera, co to maszyny kutrów wam rychtował". Ale nie rozmawialiśmy o silnikach. Alojz Depka był poruszony i razem z panem Rzepką dyskutował - nad buseczkami (kieliszkami) wódki - cóż to się stało parę tygodni temu, kiedy to na zatokę wypłynął Józk Konkel, szyper maszoperii. Otóż - po pierwsze - nie był to czas połowów. Po drugie - na wodzie stało się coś takiego, o czym zarówno Depka, jak i Rzepka rozmawiali ściszonymi głosami.

Zjawisko to od lat prześladowało rybaków na zatoce. Czasami - nie wiadomo, dlaczego akurat w tym, a nie innym momencie - na wodzie, zwłaszcza w okolicach starej torpedowni, pojawiała się pomarańczowa kula. Niczym piorun kulisty - "wieldżi" - to jest po kaszubsku ogromny. Nikt nie wiedział, co to jest w istocie. Bywało, że w zderzeniu z łodzią, kula ta paliła kuter i całą załogę na popiół - jak miało to miejsce w roku ’63, za maszopa Ponkego. Nikt nie ocalał.

Bywało, że pomarańczowa kula - przyssawszy się do dziobu - ciągnęła łódź dobrych naście mil z zawrotną prędkością, by roztrzaskać ją gdzieś, hen, koło ruskiej granicy albo w pobliżu Gdańska. Otóż właśnie "diacheł' ten, zapewne nie pochodził z przyzwoitej kaszubskiej rodziny diabłów - swojskich i do opanowania. Był to prawdziwy zły, na którego nie działały znane od wieków modlitwy, kropienie święconą wodą, zamawiania. Akurat, kiedy wszedłem do szopy Depki, rozmawiali z panem Rzepką o tym ostatnim, nieszczęśliwym wypadku. Józk Konkel wypłynął niedaleko, jak to się mówi - na odległość oka. Nawet Hanka widziała go z brzegu - zarzucił nie sieci, ale tylko parę sznurów, i ciągnął je na wolnym biegu "na dorożkę". W szklistym powietrzu unosiła się zapowiedź sążnistego mrozu, ale woda nie miała w sobie jeszcze owej lodowej kaszki, która uprzedza zamarznięcie zatoki.

"Wa" - powiedział pan Depka. "To poszło tak szybko!"
"Widzieliśmy tylko błysk" - dodał pan Rzepka. "I tyle z Józka zostało".

Poczęstowany gorzałką o sile co najmniej 70 stopni, słuchałem ich rozmowy. Po każdym takim wypadku przyjeżdżała specjalna komisja. Jak za furera, a wcześniej kajzera. Ale żadna komisja, czy to wojskowa, czy policyjna, czy ubecka – nigdy nie wyjaśniła tej zagadki, składając opis wydarzenia i przesłuchania naocznych świadków w przepastne, tajne archiwa.

"Kiedy Ruskie zabrały się do węszenia" - ciągnął Depka - "jeszcze za Chruszczowa, to nam zamkli całą wodę do rybaczenia na miesiąc. Pływali tym swoim U-Botem w jedną stronę, w drugą stronę i nic".
"Ale" - dodał zaraz Rzepka - "którejś nocy obudził nas straszny huk. Cały sowiecki U-Boot wyleciał w powietrze, tylko tłusta plama unosiła się na wodzie parę dni. Wielka, ognista kula jak zawsze pojawiła się od strony torpedowni".
"Wa" - nie zgodził się Depka - "wcale nie. Wtedy to ona przyszła z północy".
Przez moment kłócili się na ten temat, ale spokojnie, jak gdyby dla czystej przyjemności.
"No, ale co to jest naprawdę?" - spytałem naiwnie. "Może to jakieś wyjątkowe zjawisko atmosferyczne? Do tej pory nigdzie na świecie niezanotowane?!"
Alojz Depka oraz Ignac Rzepka spojrzeli na mnie z politowaniem. Czy miastowy mógł cokolwiek zrozumieć.

Buseczki, czyli kieliszki znowu się napełniły. Przegryźliśmy wędzoną pomuchlą. I nagle, jak gdybym otworzył karty księgi, potoczyła się opowieść zdumiewająco barwna, bardzo stara.
Dlaczego Hel - we wszystkich językach żeglarzy oznaczał to samo - po prostu piekło? No bo mieszkańcy przysiółków wiecznie zasypywanych piaskiem to byli prawdziwi słudzy diabła, piekielnicy. Zwłaszcza w czas jesiennych sztormów rozpalali na strandzie ognie - fałszywe drogowskazy. Rozbite statki dostarczały miejscowym wielu dóbr. Znali książęce prawo brzegowe i wiedzieli doskonale, że wszystko, co wyniesie woda, należy do princepsa. Dlatego, po każdej spowodowanej katastrofie, wszystkich ocalałych rozbitków zabijano. Żeby nie było świadków. Nawet - co zdarzało się niezwykle rzadko - kiedy rozbitkiem była kobieta.
Złe duchy sprzyjały procederowi. Żadna kara, żadne nieszczęścia nie spadały na lądowych piratów.
Dopiero kiedy z nawałnicy na brzeg wydostał się człowiek w biskupich szatach, po raz pierwszy złamano żelazną zasadę. Nikt nie odważył się zabić kapłana. Przykuto go łańcuchem w jednej z checz, gdzie przez dziesięć lat musiał obracać żarna. Dopiero przejeżdżający nieopodal urzędnik księcia Świętopełka, usłyszawszy nucone przez niewolnika łacińskie psalmy, powrócił do wsi z eskortą i wyzwolił biskupa Sedenzę, który dziesięć lat wcześniej płynął jako legat papieża Innocentego IV do duńskiego króla Eryka, no i trafił w czasie burzy na Helę, czyli do piekła.
Wyrok księcia Świętopełka był okrutny, ale sprawiedliwy. Co drugi mężczyzna z wioski poszedł na powróz. A niejakiego Depkę, pirackiego herszta, najpierw wysmarowano smoą. Potem przywiązano do masztu jego łodzi i obłożono tę pałubę chrustem. Płonąca łódź na oczach wszystkich mieszkańców strandu ( także tych dyndających już na sznurach) długo krążyła po wodzie, popychana niewidzialnym prądem. I od tamtego czasu - kończył opowieść Alojz Depka. - kto spotka tę płonącą łódź, musi zginąć. Czy nasz, czy Niemiec, Szwed, czy Rusek.

Do Wigilii pozostawały dwa dni. Gdy stałem na przystanku kolejowym w zupełnych już ciemnościach, sam jeden, słysząc szum morza po obu stronach wąskiego, piaszczystego lądu, pomyślałem, że ta historia zapisana została przecież przez kronikarzy: musiała się legatowi przytrafić pomiędzy rokiem 1243 a 1254, ponieważ w tych latach panował na Stolicy Piotrowej Innocenty IV, który Sedenzę posłał do Eryka IV, króla Danii.

W pustym przedziale pachniało rybami: w mojej torbie spoczywały śledzie i trzy sporych rozmiarów dorsze, a także turbot, którego nigdy wcześniej nie jedliśmy, także na Wigilię. Czy Alojz Depka był potomkiem pirata, z którego wyrok księcia Świętopełka uczynił żywą pochodnię, tego nie dowiedziałem się już nigdy. Pamiętam, że kiedy pociąg wolno toczył się nad samym brzegiem morza, już niedaleko Pucka, za oknem pojawiły się pierwsze tamtego roku, gęste płatki śniegu. Turbot był fantastyczny i absolutnie zdystansował dorsze. Ale to już zupełnie inna historia.





































Reklama