Po spektakularnym sukcesie antywesternu „Bez przebaczenia” (cztery Oscary, w tym dla najlepszego filmu i za reżyserię) dwa lata temu zachwycił dramatem psychologicznym „Za wszelką cenę”, ponownie zgarniając najważniejsze Nagrody Akademii. W tym roku znów jest w ścisłym gronie pretendentów do złotej statuetki i znów nas zaskoczył - nakręcił dwa filmy dotyczące jednego wydarzenia, będące próbą spojrzenia na nie z różnych perspektyw. Za oba otrzymał już nominacje do Złotych Globów.

Reklama

Pierwszy z nich, oparty na prozie Jamesa Bradleya „Sztandar chwały”, to historia starcia Amerykanów i Japończyków zimą 1945 roku w bitwie o Iwo Jima. Bohaterami są żołnierze amerykańscy, którzy po wygranej bitwie zatknęli flagę na szczycie Suribachi, a słynne zdjęcie uwieczniające ten moment stało się symbolem zwycięstwa. Film ukazuje różnicę między prawdą a mitem, sens bycia bohaterem oraz sedno wojennych doświadczeń. Drugi z filmów „Letters from Iwo Jima” pokazujący tę samą bitwę oczami japońskiego generała, zyskał już miano arcydzieła. To właśnie on – obok „Babel” Inarritu i „Infiltracji” Scorsese - typowany jest na zdobywcę najważniejszych tegorocznych Oscarów.

Dziś trudno nam uwierzyć, że Clint Eastwood kiedyś kojarzył się wyłącznie ze spaghetti-westernami. Początki jego kariery nie były usłane różami. „Nie było dotąd aktora o tak absolutnie nic niewyrażającej twarzy” - pisano po jednej z jego pierwszych ról. W połowie lat 60. po serii występów w kiepskich amerykańskich filmach, wyjechał do Włoch. Tam zaistniał dzięki roli Bezimiennego w westernowej trylogii Sergio Leone („Za garść dolarów”, „Za kilka dolarów więcej”, „Dobry, zły i brzydki”).

Jego największą miłością - obok kina - jest jazz. Świetnie gra na fortepianie i komponuje, w młodości występował nawet w muzycznych klubach. Napisał muzykę do pięciu swoich filmów, w tym do „Za wszelką cenę”, za którą otrzymał nominację do Złotego Globu. „Jako małolat wierzyłem, że jestem Murzynem w ciele białego faceta, stąd miłość do jazzu” - opowiada. Gdyby nie odniósł sukcesu jako aktor i reżyser, zostałby muzykiem. Kocha stare, jazzowe kawałki Nat King Cole’a i Charliego Parkera. O tym ostatnim nakręcił nawet ważny dla siebie film „Bird”. Choć do nagród ma ironiczny stosunek, pytany, czy czuje się niedoceniony jako aktor, odpowiada z przekąsem: „Kiedy będę tak stary, że będzie mnie trzeba wnosić na scenę, ktoś w Akademii wpadnie w końcu na świetny pomysł, by dać mi honorowego Oscara za kreacje aktorskie. Podziękuję wtedy i zawołam: »Żegnaj Brudny Harry«. I będę miał drania z głowy”.

Reklama