Pierwsze informacje o tym, że prezes KS "Tęcza" powróci na ekrany kin, wywołały wątpliwości. Czy Stanisław Tym nie będzie starał się na siłę odcinać kuponów od popularności kultowego "Misia"? I po co w ogóle wracać do tematu, skoro oryginałowi Stanisława Barei dorównać nie można? Skoro - jak mówił DZIENNIKOWI Krzysztof Kowalewski, grający w "Rysiu" jedną z głównych ról - "Dziś kino ma taką konkurencję w postaci rzeczywistości, że najbardziej utalentowany specjalista od komedii nie jest w stanie jej dorównać". A jednak udało się, a efekt od jutra będziemy mogli podziwiać na ekranach kin.

Ryszard Ochódzki, sympatyczny uwodziciel, kombinator i specjalista od przekrętów, całkiem nieźle urządził się we współczesnej Polsce. Choć Klub Sportowy "Tęcza" popadł w ruinę, Ochódzki jakoś daje sobie radę. Ma w końcu do tego niebywały talent - potrafi wmówić ludziom, że widoczna na niebie tęcza to warta miliony dolarów reklama jego klubu.

Jednak dobra passa się kończy. Ochódzki wpada w końcu w tarapaty, gdy na skutek pomyłki niedosłyszącego gangstera zostaje wzięty za prezesa portu w Kołobrzegu, od którego mafia żąda spłaty 2,5 miliona euro długu. Naciskany przez gang Ochódzki zdobywa pieniądze dzięki bankowemu szwindlowi. Przypadkowo ukrywa je w domu znajomego policjanta Zygmunta Molibdena, niegdyś oficera SB, a jeszcze wcześniej kierownika produkcji filmu "Ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta".

Fabuła "Rysia" jest czysto pretekstowa. Perypetie Ochódzkiego służą wyłącznie temu, żeby przyjrzeć się absurdom polskiej rzeczywistości i wprowadzić na scenę galerię barwnych postaci. "Ryś" jest wyjątkowo celną satyrą polityczno-społeczną. I nie jest to polityczna szopka. Zamiast tego Tym pokazał bohaterów charakterystycznych dla polskiej rzeczywistości: łapówkarzy, oszustów, skorumpowanych polityków, sejmowych lobbystów, pazernych księży, mafiosów pozerów, policjantów kretynów, "łowców skór"...





Reklama