Ten projekt Eastwooda, przez niego samego traktowany jako całość, to jedyne w swoim rodzaju filmowe przedsięwzięcie. Trzeba nie lada determinacji i gruntownej znajomości tematu, by historię wygranej przez własny kraj bitwy pokazać z perspektywy wroga.



Co ważne, z budzącym podziw szacunkiem dla przeciwnika i nieskrywaną fascynacją dla wartości, jakie uosabia. "Listy z Iwo Jima", powstałe krótko po zakończeniu zdjęć do "Sztandaru chwały", Eastwood zrealizował w oparciu o książkę generała Tadamichiego Kuribayashiego. Scenariusz na jej podstawie współtworzył stały współpracownik Eastwooda Paul Haggis (laureat ubiegłorocznego Oscara za film "Miasto gniewu").



Tytułowe listy pisane do matek, żon i przyjaciół przez japońskich żołnierzy odnalezione zostają przypadkiem dziesiątki lat po tym wydarzeniu na wyspie Iwo Jima, gdzie przetrwały ukryte pod ziemią. Z ich treści wyłaniają się postacie urodzonych wojowników Wschodu, przede wszystkim zaś ich niezwykłego przywódcy, generała Kuribayashiego (znakomity Ken Wantabe), dzięki któremu Japończycy przez 40 dni prowadzili bohaterską, genialną taktycznie walkę.


Clint Eastwood o swoim filmie:

Na początku myślałem o tym, by opowieść o bitwie na Iwo Jimie zamknąć jednym filmem, "Sztandarem chwały". Kiedy jednak podsunięto mi książkę napisaną przez generała Kuribayashiego, pomyślałem, że dopiero pokazanie tej bitwy z dwóch punktów widzenia, da jej rzeczywisty obraz. Od tej pory zaczęła mnie prześladować myśl, że jeśli poprzestanę na jednym filmie, opowiem jedynie połowę historii. Generał był niezwykłym człowiekiem - świetnie wykształconym, niebywale wrażliwym, z ogromnym poczuciem humoru i wpojonym po części przez własną kulturę, ale i przez dom rodzinny, ogromnym szacunkiem dla drugiego człowieka. Relacje między nim i prostymi żołnierzami były tego najlepszym dowodem. Ponadto był niezwykle kreatywną osobowością, z wielką wyobraźnią, uzdolnioną plastycznie i literacko. Amerykańskie siły zbrojne nigdy nie rozgryzły jego strategii i wciąż niemożliwa wydaje się wszystkim tak długa i skuteczna obrona z wykorzystaniem tak marnego w porównaniu z wyposażeniem amerykańskiej armii sprzętu.



Wszyscy pytają mnie, skąd pomysł, by nakręcić film po japońsku. Przede wszystkim, czy autentyczna byłaby opowieść o japońskim oddziale, w której bohaterowie mówią po angielsku? To byłaby raczej parodia. Poza tym nie było jeszcze chyba takiego przedsięwzięcia, które pokazywałoby jedno wydarzenie z różnych stron, dwie różne historie zrealizowane w dwóch różnych językach, choć traktujące o tym samym. To wydało mi się atrakcyjne. I coś jeszcze. Od dawna zafascynowany byłem kulturą japońską, studiuję ją od lat, wiele podróżowałem po Japonii. To wspaniały kraj, pełen niezwykłych ludzi.



Podziwiam ich, wiele możemy się od nich nauczyć. Z ich sposobu myślenia o świecie, z ich hierarchii wartości przebija głęboka mądrość. Pracując nad tym filmem, upewniłem się też, że bez względu na różnice kulturowe, religijne czy obyczajowe, gdy opowiadamy o ludzkich emocjach, to są to tematy uniwersalne, zrozumiałe na całym świecie. Gdy mowa o emocjach, jedyna różnica polega na sposobie ich okazywania, co mam nadzieję dość wyraźnie widać w moim filmie.



Nigdy nie miałem moralizatorskich zapędów, ale chciałem nakręcić opowieść o kondycji moralnej współczesnego człowieka, o tym, że nawet w skrajnych okolicznościach można pozostać dobrym człowiekiem. Takim jak generał Kuribayashi.
























Reklama