Przegląd recenzji "Misia" z czasu premiery w 1981 r. udowadnia, że opinie krytyków były mocno spolaryzowane. Część jest niewiarygodnie negatywna. Tak bardzo różnią się od dzisiejszych zachwytów, jak rzeczywistość pokazywana w filmach Barei w zestawieniu ze współczesną.

Głaskanie i karcenie zwierza
Przychylni recenzenci widzieli w "Misiu" nie tylko świetną komedię, ale ostrą i celną satyrę na ówczesną rzeczywistość. A nawet coś więcej. Warto przytoczyć fragmenty jednego z takich tekstów, bo dziennikarz nie szczędzi pochwał. Tygodnik społeczno-kulturalny "Kultura" w rubryce "Naszym zdaniem" piórem anonimowego żurnalisty tak opisuje reżysera i jego ostatnie dzieło: "Odkąd Stanisław Bareja zajął się obserwacją polskiej rzeczywistości - jego niewątpliwe poczucie humoru zyskało inną rangę, sam autor zaś przestał być chłopakiem do bicia krytyki, a zaczął mieć kłopoty z władzami. »Miś« zrealizowany przed sierpniem, też trochę »półkował«: ironiczny i uszczypliwy wywołuje żywe reakcje widowni, w niejednym trafiając w sedno. (…) Główna wada to tak pogmatwana intryga, że właściwie czeka się tylko na gagi i śmieszne sytuacje rozgrywane przez znanych aktorów. Dawny zły gust znalazł azyl w scenach łóżkowych. Bareja i Tym (…) dołączyli zatem, niby strojąc małpie miny, do kina niepokoju moralnego, dodając do arsenału śmiech, absurd i szyderczą kpinę".

W popularnym tygodniku młodzieżowym "Razem" doceniono w "Misiu" satyryczny obraz wielu środowisk, ale - jak pisał ówczesny recenzent - "(…) skecze są nierównej jakości, od kapitalnych scen w barze mlecznym i wielu innych do dowcipów o dosyć wątpliwym guście". Te "(…) osłabiają trochę wrażenie całości". Tygodnik przyznawał jednak, że "(…) »Miś« w gatunku komediowym stanowi wyraźny postęp w naszym kinie, gdzie komedia egzystuje wyraźnie na dalszym planie zainteresowań twórców".

Z grubsza podobny pogląd miała poważana Aleksandra z "Przekroju". Jak wiadomo krył się pod tym imieniem zmarły w zeszłym roku Lucjan Kydryński. Temu znanemu z wielkiej kultury i poczucia smaku wielbicielowi kina nie przeszkadzały żadne dowcipy, gdyż "(…) cokolwiek można Barei zarzucić, to jeden plus skutecznie likwiduje wszelkie możliwe minusy - Bareja jest po prostu jedynym naszym reżyserem, który konsekwentnie, już od dwunastu lat, realizuje satyryczne komedie o naszej rzeczywistości", a ta, co śmiało autor podkreśla: "(…) przewyższa najbardziej surrealistycznie pomyślaną fikcję (…)". Kydryński vel Aleksandra nie zaprzecza, iż anegdota "jest postawiona na głowie", jednak "(…) stanowi ona przecież jedynie pretekst do zobrazowania działalności niektórych naszych urzędów i instytucji, a zwłaszcza zobrazowania specyficznie już ukształtowanego sposobu myślenia naszych obywateli, przyzwyczajonych, iż normalną drogą idzie się najdłużej, iż na wszystko można i trzeba po prostu znaleźć sposób…". Wtedy zwało się to "załatwianiem", co było najskuteczniejszą metodą zdobycia czegokolwiek, od papieru toaletowego po awans i mieszkanie.

Śmiać się czy płakać?
O tym, jak diametralnie różnie postrzegali "Misia" nawet zawodowi krytycy, niech świadczą wyimki z dwóch tytułów cotygodniowych. Ambitne "Kierunki" piórem Janusza Zatorskiego donosiły: "Nie powiedziałbym, żeby »Miś« był komedią do śmiechu. Naturalnie, chichotać można w każdej sytuacji, ale ten film, wypełniony po brzegi pomysłowymi gagami, jest jednym z bardziej przykrych obrazów, jakie zafundowało nam ostatnio kino polskie. Dawno już nie widziałem komedii tak jątrzącej psychicznie, tak celnej i okrutnej w swych definicjach rzeczywistości. Jeśli te definicje mogą budzić śmiech, to raczej histeryczny". Dlatego recenzent "Kierunków" taką interpretację filmu proponuje: "(…) »Miś« pokazuje dominujący do niedawna w tym kraju (nie w sensie liczby, lecz wpływów i stanu posiadania) typ psychiczny »inteligenta z mianowania«. Ów inteligent to swój chłop, misiek właśnie, z którym można się napić wódki, załatwić interes, ale któremu lepiej nie wchodzić w drogę, kiedy on załatwia interesy. Misiek wie, co trzeba powiedzieć i kiedy, wie, kogo trzeba znać, jest odpowiednio uniżony wobec »wyższych« i wprost proporcjonalnie brutalny wobec niższych. Należy tam, gdzie trzeba i gdy przychodzi konieczność, gębę ma pełną idei, z których prywatnie nawet już mu się nie chce drwić. Jest zajęty biznesem, a biznesman nie gada czego nie trzeba".

Nic dodać, nic ująć, i tym ciekawsze wydaje się poznanie losów Misia w wolnej Polsce. I ma nam to przedstawić "Ryś", choć przecież tak naprawdę wiemy, że prawdziwe "miśki" - ci najzaradniejsi w PRL-u i w III, a i nawet IV RP - dają sobie radę. Oni zawsze spadają na cztery łapy.

Jeszcze jeden fragment tekstu z "Kierunków", aktualny szczególnie dziś. Oto pytanie, które mogą sobie zadać nie tylko "misie" czy ludzie, którzy po prostu żyli w Polsce Ludowej, ale nawet młodzi śmiejący się z filmów Barei teraz (notabene w nieco inny sposób, widząc trochę co innego): "Co najważniejsze zaś, ten film, jego prezentowany właśnie z Gogolowską wręcz przewrotnością zadaje pytanie - ile z »misia« pozostało i żyje w utajeniu w każdym z nas".

Tego wszystkiego nie dostrzegał fachowiec z branżowego tygodnika "Ekran". Andrzej Lipiński pisze o "Misiu" takie rzeczy, że się zastanawiam, czy on aby nie widział innego zwierza ekranowego. Jeśli jednak tak, to był wyjątkowym człowiekiem, skoro pisał: "Gdyby cnota wytrwałości wystarczała do robienia filmów, pan Bareja byłby mistrzem nad mistrze. Niestety, do powstania filmu potrzeba jeszcze paru innych rzeczy. Na przykład dobry scenariusz", a tego krytyk "Ekranu" w filmie tym nie dostrzega. Do tego - co podkreśla - niezbędne jest dobre aktorstwo i umiejętności reżysera. "Gdy jednak jeden z nich jest pośledniejszego gatunku, skazi całość niczym łyżka octu leguminę. Jeśli zawiodą wszystkie, otrzymamy film pt. "Miś". Dalej jest równie bezlitosny: "Zadziwia ten brak słuchu i wzroku na wszystko, co dzisiaj jest śmieszne. A co gorsza, kompromis między umiłowaniem tandety a chęcią bycia pieszczochem satyry »wyższego poziomu« kończy się na niczym". Mało tego, "(…) ambitni amatorzy pogrążyli nieliczne pomysły scenariusza z impetem (...), co nie zmienia faktu, iż (…) ten film wlecze się w sposób niemiłosierny (…)".

Recenzent Lipiński dobija "Misia" tak: "Gdyby więc pociąć ten film zgodnie z podstawowymi zasadami dramaturgii, gdyby mu nadać tempo i pozbawić grepsów, gdyby wszystko, co akcji filmu nie służy, wyrzucić na śmietnik - byłby to średni film, na średnim poziomie groteski. Lecz pycha poniosła twórców. I mamy cienkie aluzje i ukrytą zgrywę, żart o lekkości kafaru i dowcip o przejrzystości artykułu wstępnego. A wszystko to opowiedziane bez wdzięku i stylu, łopatą do głowy. (…) Dlatego spuśćmy na »Misia« zasłonę miłosierdzia".

Na obronę jego i jemu podobnych krytyków można powiedzieć tylko, że niejedna komedia stawała się śmieszna po latach. I nie chodziło wyłącznie o dystans, nostalgiczne spojrzenie. Ale po prostu o to, że absurdalność komediowej rzeczywistości nie była już tak niebezpiecznie bliska realnemu życiu.

Reżyser do bicia
Bareja co rusz borykał się z niechętnymi czy wręcz wrogimi mu ludźmi. Krytyka częściej chłostała, niż doceniała jego filmy. Brednia, chała, żenada, zdarte dowcipy to tylko niektóre ze stosowanych określeń. Oto, co pisał sam reżyser do przyjaciela a propos perypetii serialu pt. "Alternatywy 4". Swoją drogą znamienne, że znów pojawia się wspomniany wyżej periodyk… "Znajomy dziennikarz z »Ekranu« zapowiedział przychylną recenzję, ale później zawiadomił, że naczelny ją wycofał właśnie dlatego, że była pozytywna, i zlecił drugiemu właściwą artystycznie i politycznie". Z drugiej strony prasa polowała na wieści z planów jego filmów. Może dlatego, by wydać miażdżący sąd jeszcze przed premierą? Bareja narzekał w rozmowie z Tadeuszem Sobolewskim z miesięcznika "Film": "Potem dowcipy z moich filmów spotykam nawet w »Trybunie Ludu«. Jeżeli po filmie, to pół biedy; gorzej, gdy przed ukończeniem. Dlatego wolałbym, żeby nie było cytatów ze scenopisu. Dowcip musi być chroniony jak nazwisko". Niewykluczone, że śmiali się z nich tak członkowie redakcji organu prasowego PZPR, jak i jego czytelnicy, no ale skoro: "W każdym razie pani cenzorka powiedziała, że nie może na razie żadnych uwag zrobić, bo cały czas się śmiała i zapomniała notować co bardziej karygodne wybryki".

Jednak mimo zachowywania wesołej twarzy Barei było nieraz nie do śmiechu po spotkaniach z ludźmi z Mysiej (główna siedziba cenzury). Udzielając wywiadu "Filmowi", Bareja wyliczał: "Oto lista pokolaudacyjnych poprawek. 38 pozycji. Wycięcia i zmiany w obrazie, w dialogach. Nie mogło być np. zbliżenia polskiej szynki w londyńskim sklepie, choć to nie taka tajemnica, że eksportujemy mięso na Zachód. (...) Nie można było pokazać wiecujących filmowców (...). W sumie zmiany oznaczały usunięcie 700 metrów, czyli jednej czwartej filmu. Czuwano również nad właściwym kształtem scenariusza. Np. mój bohater nie mógł się nazywać Ryszard Nowohucki".

Powiedzenie, że twórca "Misia" był nonkonformistą, byłoby znaczną przesadą, ale reprezentować taką postawę, będąc filmowcem w Polsce Ludowej to niemożliwość. Dlatego targował się, szedł na ustępstwa, przemycał etc. I mógł z uśmiechem spojrzeć w lustro i na przykład powiedzieć - co wielokrotnie podkreślał - iż w jego filmach nie padło nigdy słowo "towarzysz" użyte wprost i z aprobatą.

Wreszcie ataki z trzeciej strony - kolegów z branży. Jerzy Turek, który lubił grać w jego filmach, wspominał po latach: "On był przez krytykę i władzę maltretowany. Mówiono, że robi kicz. Nazywano to nawet bareizmem". Paskudny termin wymyślił Kazimierz Kutz. Znali się jeszcze z czasów studiów na Wydziale Reżyserskim w łódzkiej Filmówce. Co prawda, Kutz miał na myśli wczesne dzieła Barei, jak "Żona dla Australijczyka" czy "Mąż swojej żony", filmy rzeczywiście nieudane, dalekie od tego, co pokazał później, ale określenie to zrobiło karierę. Stało się szalenie pojemne, oznaczając "dzieła" filmowe: tandetne, schlebiające najniższym gustom, schematyczne, nieprofesjonalne, miałkie i mało zabawne. Funkcjonowało do końca jego kariery. Bareja już nigdy nie podał dawnemu koledze ręki.

Jako kolejny świetny żart twórcy "Misia" brzmią słowa z jego podania złożonego w łódzkiej szkole filmowej w 1949 r. "Wybieram do dalszych studiów WSF dlatego, że ze wszystkich zawodów najbardziej podoba mi się praca w filmie. Przekonanie to powziąłem po długiej lekturze czasopism filmowych".






























Reklama