"Wróciliśmy tylko dlatego, że ludzie chcieli usłyszeć naszą muzykę" - tłumaczy Sergio Dias z Os Mutantes. "Wspaniale zobaczyć, że dzieciaki chcą się bawić i śpiewać razem z nami, chociaż ostatni raz wykonywaliśmy te piosenki, kiedy ich jeszcze nie było na świecie. W takich momentach czujesz, że twoja muzyka przerosła nawet ciebie".

Reklama

Tak żywiołowo w londyńskiej sali Barbican po 30 latach przerwy został przyjęty powrót "brazylijskich Beatlesów". Szkoda tylko, że tego momentu nie doczekał Kurt Cobain, który w latach 90. błagał Os Mutantes o reaktywację. Na szczęście legendę zespołu podtrzymywali jeszcze David Byrne, Beck, Davendra Banhart oraz ostatnio składanka "Tropicalia: A Brazilian Revolution In Sound".

W drugiej połowie lat 60. Os Mutantes było zupełnie oryginalnym zjawiskiem w Brazylii. Muzycy z elektrycznymi gitarami, wzmacniaczami i efektami własnej produkcji starali się uchwycić ducha rockowej rewolucji w Stanach. Ich psychodeliczne teksty i kosmiczne stroje szkowały społeczeństwo pod rządami junty wojskowej. Razem z takimi indywidualnościami jak Caetano Veloso, Gilberto Gil, Tom Ze utworzyli ruch "tropicalia", który swoją barwnością i politycznym zaangażowaniem, przejawiającymi się we wszystkich dziedzinach sztuki, odmienił kulturę tego kraju. A w muzyce udało im się połączyć energię rock’n’rolla ze szlachetnością bossa novy i samby. "Chcieliśmy dorównać naszemu bohaterowie Joao Gilberto" - wspomina Caetano Veloso. "On uczynił bossa novę wyrafinowanym popem, a my pokazywaliśmy przez tropicalię ciężką rzeczywistość naszego kraju.

"Wiele osób słucha teraz bossa novy w kawiarniach, do obiadu czy popijając wino" - tłumaczy fenomem tej muzyki nowojorski gitarzysta Vinicius Centauria. "Lubią tę muzykę, bo szaleją za Brazylią, która kojarzy im się z footballem, pięknymi kobietami, dobrym jedzeniem, muzyką, sambą".

Reklama

Od kilku lat właśnie gustom takiej przeciętnej publiczności schlebia Bebel Gilberto, która jest córką wielkiego Joao Gilberto, piosenkarki Miucha, a jej wujkiem jest kompozytor Chico Buarque. Dzięki nim dorastała w najlepszej tradycji utworów Viniciusa de Moraes i Antonia Carlosa Jobima oraz uczestniczyła w nagraniach ze Stanem Getzem. W końcu to fascynacja amerykańską muzyką sprawiła, że pod koniec lat 50. twórcy bossa novy ujarzmili energię samby w jazzowych harmoniach.
Nic dziwnego, że od blisko 20 lat Bebel Gilberto więcej czasu spędza w USA i w Wielkej Brytani niż w Brazylii. Jej kariera zapowiadała się bardzo ciekawie, kiedy współpracowała z nowojorskim gitarzystą Arto Lindsayem, z producentem elektronicznym Amonem Tobin czy duetem Thievery Corporation. Pierwsze dwa albumy sprzedały się w liczbie miliona egzemplarzy i Gilberto ukształtowała swoją pozycję gwiazdy bossa novy. Niestety nawet nie zauważyła, kiedy moda na łączenie brazylijskich rytmów z nijaką elektroniką opanowała Europę. Na ostatnim albumie "Momento" zgodziła się nawet, żeby część utworów zrealizował Guy Sigsworth, który współpracował z Bjorkiem czy Madonną. "Nie wyczuwam wszystkich subtelności w tej muzyce, podoba mi się tylko jej rytm" - tłumaczył. "Ale moja naiwność jest przydatna, bo powstała płyta nie tylko dla wielbicieli gatunku, ale dla zwykłego słuchacza, któremu spodoba się głos Bebel i moje brzmienie".

Chcąc nie chcąc tym albumem Bebel poszła na łatwiznę i potwierdziła tylko smutną prawdę o tym, że na razie musi się podpierać nazwiskiem ojca oraz słodzić fanom smooth jazzu i downtempo. Prawdziwy brazylijski temperament wciąż słychać za to w piosenkach "A Minha Menina" czy "Bat Macumba" wykonywanych przez Os Mutantes na płycie "Live at the Barbican". Szkoda tylko, że to nie oni przyjeżdżają do Polski.