Kilka lat temu, gdy koncertowali w Soczi nad Morzem Czarnym, na sali niespodziewanie pojawił się rosyjski prezydent. Zaśpiewali jego ulubioną piosenkę "Brzozy", a po koncercie Władimir Putin znowu zaskoczył muzyków i zaprosił ich do swojej rezydencji Boczarow Ruczaj. Niedługo potem wokalista zespołu Nikołaj Rastargujew został przez prezydenta uhonorowany tytułem "Ludowego artysty Rosji".

Reklama

Muzycy z Liube już nieraz pokazali, że cenią i odwzajemniają sympatię głowy państwa. Regularnie koncertują na Kremlu, nie opuszczają ani jednego Dnia Zwycięstwa, a Rastargujew zapisał się nawet do prezydenckiej partii Jedna Rosja. Ostatnio można ich było posłuchać na moskiewskich Łużnikach - na słynnym już przedwyborczym zlocie pod hasłem "Za Putina". Wraz z innymi zwolennikami przekonywali prezydenta, by nie porzucał kraju na pastwę losu i pozostał jego "ogólnonarodowym przywódcą".

Uznanie Kremla wyraźnie ich cieszy. Mylą się jednak ci, którzy uważają ich za koniunkturalistów sprzedających się władzy. W ciągu ostatnich 20 lat zmieniła się Rosja, polityka, władza i jej ideologia, ale nie Liube. To prawda, że śpiewają to, co myśli Władimir Putin. Ale to oni byli pierwsi. "Nikt z Kremla nie przychodził do nich ze wskazówkami. Oni grają od 18 lat, a Putin rządzi dopiero od ośmiu" - mówi DZIENNIKOWI rosyjski publicysta Boris Barabanow.

Liube to weterani rosyjskiej sceny muzycznej. Zaczynali występować, gdy dogorywał Związek Sowiecki. Nie mieli jednak nic wspólnego z zafascynowanymi Zachodem nieformałami, czyli rockmanami. Nie marzyli o dżinsach ani dolarach. Wręcz przeciwnie, od początku interesowało ich przede wszystkim własne podwórko.

Reklama

W 1987 roku producent Igor Matwijenko wpadł na pomysł stworzenia zespołu o "lekko nacjonalistyczno-patriotycznym zabarwieniu z męskim wokalem". Projekt, który wówczas wydawał się absurdalny, po kilku latach okazał się strzałem w dziesiątkę. "Wśród wielu kandydatów pojawił się facet przy kości o nazwisku Nikołaj Rastorgujew, muzyk z podmoskiewskich Liuberców. Nijak nie pasował do formatu grupy rockowej" - opowiadał później Matwijenko. "Bo klasyka gatunku podpowiadała, że wokalistą powinien być blady chudzielec, a tu taki siłacz. Z początku byłem przeciwny jego kandydaturze, chociaż świetnie śpiewał" - mówił Matwijenko, który napisał większość muzyki i sporą część tekstów Liube.

"Matwijenko ma w sobie to coś, potrafi wyczuć trend. Wiedział, że patriotyczne nuty padną w Rosji na podatną glebę" - mówi Boris Barabanow. I dodaje, że znany producent, który ma na swoim koncie jeszcze kilka innych udanych muzycznych projektów, tworząc Liube, umiał połączyć marzenie o wielkiej Rosji z wpadającą w ucho melodią, gęsto okraszoną tradycyjnymi rosyjskimi brzmieniami. Kawałki Liube chwytają za serce nawet tych, którzy nie znają języka rosyjskiego i nie rozumieją słów. Trudno powiedzieć, jakiego rodzaju to muzyka. Ni to rock, ni pop, ni starorosyjskie chóry. Oni sami mówią o sobie: "gramy rocka historycznego".

W czasach, gdy na rosyjskiej estradzie roiło się od "plastikowych" wykonawców o słodkich głosikach, Liube wprowadziło do muzyki, według słów Matwijenki, "nieco śledzia z przyprawami". Agresywny był także sam wizerunek grupy. Wypakowani faceci z Liuberców kojarzyli się jednoznacznie z wywodzącą się z tego miasta subkulturą liuberów - ulicznych łobuzów, którzy z czasem rozpanoszyli się w innych podmoskiewskich miasteczkach i regularnie "najeżdżali" stolicę, urządzając tam draki (bójki) i rozboje. Byli to zwykli chuligani z szerokimi karkami i wielkimi "bicuchami" (czyli bicepsami) - w stylu dzisiejszych polskich dresiarzy. Tak samo jak oni większość czasu spędzali na "siłkach" (nazywanych tam "kaczałkami") i w poszukiwaniu guza. "Powiesiliśmy worek, poćwiczyliśmy trochę i dawaj do Moskwy obić komuś mordę" - to była cała ideologia liuberów. Kaczałki urządzali sami w miejscowych piwnicach, używając do tego wszystkiego, co wpadło pod rękę. Ich znakiem rozpoznawczym była skórzana kurtka (z takiej łatwo zmyć krew) i kraciaste spodnie. "Nie lubię nauk ścisłych/Sam nie wiem dokładnie, dlaczego/Uszyj mi mamo kraciaste spodnie/A ja w nich pójdę po ulicy/Uszyj mi mamo spodnie jak najmodniej/żeby lepiej było widać kratki/Kratki, kratki, kratki/Jak czekoladowe cukiereczki" - śpiewał Liube.

Reklama

Początek nie zapowiadał jednak sukcesów. W upadającym Związku Sowieckim nikt nie chciał słuchać piosenek o tym, że Rosjanie powinni być dumni ze swojej przeszłości. I tej sowieckiej, i tej carskiej. Tym bardziej, że na początku muzycy okraszali te teksty ostrym rockowym brzmieniem. W czasach, gdy w Rosji królowało Modern Talking czy Biełyje Rozy, był to zbyt duży szok.

Liube nie propagowało jednak nacjonalizmu - o co oskarżali ich mniej wytrawni krytycy. Nie podobał im się też sowiecki komunizm. Ich teksty mówiły najczęściej o zwykłych Rosjanach wkręconych w machinę historii, padających ofiarą nieludzkich warunków, w których przyszło im żyć. Śpiewali o wojnie - i tej ojczyźnianej, i tej w Afganistanie czy - potem w Czeczenii. Śpiewali o więźniach łagrów albo o młodych ludziach, którzy pozbawieni perspektyw staczali się do kryminału. Uderzali też w nostalgię za idealną Rosją, sielskim krajobrazem, o zaułkach Moskwy, które przemierzał tramwaj "piatioroczka" ("piąteczka"). Tego wcześniej w Rosji nie było.

Liube nie unikali też ironii, zarówno w tekstach piosenek, jak i w scenicznym wizerunku. Klawiszowiec grupy uwielbiał się na przykład przebierać w długi skórzany płaszcz z postawionym kołnierzem i czapeczkę z daszkiem, a że był szczupły i nosił kozią bródkę stawał się na scenie karykaturą Feliksa Dzierżyńskiego.

Pierwsza trasa po Kraju Stawropolskim okazała się jednak kompletną klapą - w Żelieznowodsku trzeba było oddać jedyne 10 biletów kupionych przez widzów, bo z braku zainteresowania koncert odwołano. Ale już w grudniu 1989 roku grupa wystąpiła w programie Ałły Pugaczowej "Spotkania bożonarodzeniowe". Publiczność oszalała, gdy usłyszała utwór "Atas" z pierwszej płyty o tym samym tytule. To właśnie primadonna estrady ubrała ich w słynne "gimnastiorki" - zielone wojskowe bluzy. Muzycy podobno nie byli do nich przekonani, ale Ałła nalegała i nowy wojskowy image okazał się strzałem w dziesiątkę. Od tej pory właśnie "gimnastiorki", pasiaste "tielniaszki" (podkoszulki) i mundury stały się ich znakiem rozpoznawczym.

Rosjan kupili w końcu piosenkami o wojnie. W czasie pierwszej czeczeńskiej wysławiali rosyjską armię, pochylając się w chwytających za serce piosenkach nad ciężkim losem prostego żołnierza. To właśnie wtedy furorę w Rosji zrobiła piosenka "Kombat", której powstanie, jak przekonywali muzycy nie było związane z rosyjską inwazją w kaukaskiej republice - kultowy utwór powstał w 1995 roku, rok przed wojną. Liube śpiewało o tym, że w Afganistanie, w Czeczenii, na wszystkich sensownych i bezsensownych wojnach rosyjscy żołnierze walczyli naprawdę i naprawdę umierali. Nie śpiewali o politykach, ale o zwykłych ludziach. Dlatego ich utwory przemówiły do mas.

"Atakujemy na wszystkich frontach/Czołgi, piechota, ogień artylerii/Zabijają nas, ale przeżywamy/I znowu rzucamy się do ataku Niebo nad nami ołowianymi chmurami/Ścieli się nisko porwanymi mgłami/Chce się wierzyć, że już się skończyło/Żeby tylko przeżył mój ranny towarzysz/Wytrzymaj bracie, na razie nie umieraj/Będziesz jeszcze żyć długo i szczęśliwie/I na weselu twoim zatańczymy/Będziesz swe dzieci podrzucać do nieba/Dawaj za życie, wytrzymaj do końca/Dawaj za tych, którzy czekają na ciebie w domu/Dawaj za nich, dawaj za nas/I za Syberię i za Kaukaz/Za światła dalekich miast/Za przyjaciół i za miłość/Dawaj za nich, dawaj za nas/I za desant i za specnaz/Za bojowe ordery Dawaj, stary, wypijemy".

Fenomen grupy Liube wyjaśnił kiedyś sam Władimir Putin. "Wielu ludzi ich lubi i nie ma w tym nic dziwnego, bo śpiewają o nas, o naszym kraju" - powiedział. Co by nie mówić o Władimirze Władimirowiczu, tym razem nie minął się z prawdą. Rosjanie kochają Liube, bo to dla nich "swojacy", prawdziwe "russkije mużiki", bo przypominają im o narodowej dumie. "Są tacy cholernie rosyjscy" - mówi znajomy dziennikarki DZIENNIKA tonem, który wyklucza komplement.

Liube można lubić albo nie lubić, ale jedno jest pewne: to esencja dzisiejszej Rosji z jej tęsknotą za imperium - ale wcale nie pod czerwonym sztandarem - za minioną wielkością i "starymi, dobrymi czasami", które kiedyś przecież muszą wrócić.