Od dawna chodzi za mną piosenka z filmu, który widziałam wieki temu. Starszy pan o dobrodusznym wyrazie twarzy dzięki melodii..."Już nie zapomnisz mnie..." przypomina sobie unikalną recepturę na mydło: "Olejek weź wonny i lej przez lejek dwie uncje, nie mniej, kakao, ha-dwa-o, a potem to wszystko grzej".

Reklama

Ten starszy pan to nikt inny jak znakomity przedwojenny polski aktor Antoni Fertner w roli ojca Helenki - głównej bohaterki "Zapomnianej melodii" (1938 r.). Ten film oglądałam po raz pierwszy i ostatni jakieś 20 lat temu i z rozkoszą obejrzałabym go ponownie dziś, np. na DVD. Jakie mam na to szanse? Na pewno go nie mogę kupić w sklepie. Może film nada telewizja, może wyemituje go kino czy operator w sali projekcyjnej, którą wynajmę od Filmoteki, może...? Pytanie jednak, czy taki materiał w ogóle da się oglądać? Już 20 lat temu przeszkadzały mi w odbiorze starych filmów te przeraźliwe trzaski w głosie, te różnorakie kreski i kropki na obrazie czy też, jak miałam niekiedy wrażenie, nawet częściowe ubytki taśmy. Minęło 20 lat, w jakim stanie dziś znajduje się taśma "Zapomnianej melodii"? Może już zamieniła się w pył?

Wiesław Zdort, operator filmowy, autor zdjęć m.in. do takiej klasyki polskiego kina jak "Upał" czy "Faraon", opowiada o stanie jednego ze swoich filmów, który kilka lat temu wydostał z Filmoteki Narodowej.

"To była <Sól ziemi czarnej> Kazimierza Kutza" - opowiada DZIENNIKOWI Zdort. "I muszę przyznać, że nie dało się tego oglądać. Film zrobiony w 1970 r. na światłoczułej taśmie okazał się kompletnie zdewastowany. Prześwietlana wielokrotnie podczas pokazów projekcyjnych taśma kompletnie straciła kolor".

Reklama

A dodajmy, że jak na lata 70. "Sól ziemi czarnej" była jedną z najlepiej zrobionych pod względem kolorystycznym produkcji.

Według Zdortam, 30 lat przechowywania filmu na taśmie wystarczy, by go całkowicie utracić, zwłaszcza jeśli oprócz kopii eksploatacyjnych, w zbiorach Filmoteki nie znajduje się negatyw - taśma matka danego obrazu.

W przypadku filmów przedwojennych o negatywy trudno. Mimo to nadal nikt nie zatroszczył się o ich przeniesienie na nośnik cyfrowy. Dlaczego?

Reklama

U nas polskie filmy przedwojenne zalegają w puszkach archiwów Filmoteki Narodowej. To jednak często nie negatywy tychże, ale pojedyncze kopie eksploatacyjne, czyli te, które wyświetlano w kinach. Już przez częste wyświetlanie zostały znacząco zniszczone, resztę zrobił czas i ich złe przechowywanie zarówno przed, jak i po wojnie. Dodatkowo materiał - acetatowa lub celuloidowa, łatwopalna i nietrwała taśma, na której je nakręcono - nie służy ich przetrwaniu. Z roku na rok taśmy niszczeją coraz bardziej, a twarze i głosy znakomitych polskich aktorów przedwojennych znikają z nich jak statki we mgle. To nasze dziedzictwo, zapisany w obrazie kawałek naszej kultury narodowej, dlaczego więc pozwalamy mu odchodzić bezpowrotnie? Odpowiedź jest prosta i od lat ta sama. Odpowiadają polskie władze, kolejni identycznie obojętni ministrowie kultury, odpowiada świat filmowy: a kogo obchodzi jakiś stary film?

O co chodzi?
Mówi się, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. W przypadku zagadki niechęci Polski do ratowania naszych zasobów filmowych, pieniądze to także jedna z głównych przyczyn.

"Na digitalizację zbiorów i zatrudnienie specjalistów do stworzenia projektów rekonstrukcji filmów oraz nowoczesnego portalu potrzebne są ogromne fundusze" - słyszę od dyrektora Filmoteki Narodowej Janusza Raua. "A sytuacja finansowa FN nie jest na razie najlepsza".

Żeby uratować stary film, należałoby go odrestaurować i ucyfrowić na nowoczesnych nośnikach, które pozwoliłyby na ich łatwe upowszechnianie bez narażania dzieła na utratę jakości.

"Renowacja starego filmu to koszt około 10 tys. zł za 10 minut" - tłumaczy Filip Chodzewicz szef studia Propaganda zajmującego się m. in. leczeniem taśm kinowych i telewizyjnych. "Kiedy dokonywaliśmy renowacji <Manewrów miłosnych>, filmu Konrada Toma z 1935 r., właśnie tyle nas kosztowało przywrócenie jakości temu filmowi".

Po renowacji "Manewry miłosne" można było z powodzeniem wydać na DVD, a jakość dźwięku i obrazu niczym nie przypominała zdartej płyty.

"Zapewniliśmy filmowi dobre utrwalenie w jakości PAL - czyli takiej, która nadaje się do oglądania w telewizorze, jednak gdybyśmy chcieli jakość tego filmu poprawić do tej 2K, która pozwala na nadawanie go w kinie cyfrowym, potrzebowalibyśmy na to nie 100 tys., ale 250 tys. złotych" - mówi Chodzewicz.

W zbiorach FN znajduje się około 150 polskich filmów przedwojennych. Na ich zdigitalizowanie potrzeba więc około 40 mln złotych i parę ładnych lat żmudnej pracy. Renowacja jednego filmu fabularnego trwa od 2 do 3 mies., a firm, które mogłyby to profesjonalnie zrobić w Polsce, oprócz jednej, dwóch praktycznie nie ma. Sama Filmoteka nie ma studia do renowacji i ucyfrawiania swoich taśm. Dodatkowo biorąc pod uwagę roczne finanse, jakie Ministerstwo Kultury daje na utrzymanie Filmotece Narodowej - czyli niewiele ponad 6 mln zł - zrobienie czegoś więcej ponad przetrwanie wydaje się raczej niemożliwe. Znowelizowano wprawdzie ustawę o kinematografii i przygotowano nawet projekt przekształcenia Filmoteki Narodowej w centrum multimedialne. Tyle że nic z tego nie wynika.

"Ustawa o kinematografii nie reguluje w wystarczającym zakresie zasad, na jakich producenci mieliby oddawać kopie swoich filmów Filmotece" - skarży się Joanna Drzazga z FN. "Jeśli producent nie przekaże nam kopii swojego filmu, nie czeka go za to żadna kara, jak zatem mamy tworzyć zasoby filmowe, skoro nie ma należycie skonstruowanych przepisów".

Projekt przerobienia FN w nowoczesne centrum multimedialne wydaje się równie poroniony przy założeniu, że da się to zrobić za zaledwie 97 mln zł. Jeśli weźmiemy pod uwagę tylko renowację i ucyfrowienie zasobów Filmoteki, czyli w sumie: 1500 polskich filmów fabularnych, 100 tys. polskich filmów dokumentalnych, 1800 polskich filmów krótkometrażowych - to nie licząc już nawet 13 tys. filmów zagranicznych, jakie są w zasobach polskiej Filmoteki, potrzeba by było na to kilku miliardów złotych i masę rąk do pracy.

Tymczasem dziś FN, żeby się utrzymać, musi zdzierać pieniądze z osób, które chcą skorzystać z jej archiwów.

"Za 1 minutę wykopiowania archiwalnego trzeba dziś zapłacić Filmotece około 3 tys. złotych" - mówi Grzegorz Molewski, przewodniczący rady nadzorczej Kino Polska, które wypożycza od Filmoteki stare polskie filmy do emisji na antenie. "Oznacza to, że jeśli np. ktoś chciałby wykorzystać w swoim programie 30 min archiwalnych filmów dokumentalnych, musiałby zapłacić za to jakieś 100 tys. złotych.

Filmoteka w matriksie
Jedni, jak właśnie Grzegorz Molewski czy Janusz Rau, twierdzą, że aby uratować filmy takie, jak "Zapomniana melodia", "Ada, to nie wypada" czy "Pani minister tańczy", trzeba w Polsce przeprowadzić rewolucję światopoglądową.

"Proszę spojrzeć, jaką rangę w świadomości społecznej czy w strukturach państwowych ma FN" - mówi Rau, który w tym roku został jej dyrektorem, zmieniając po 20 latach swojego poprzednika. "Czy traktuje się ją na równi z Muzeum Narodowym czy Filharmonią Narodową? - pyta. - Przez lata zarówno kierownictwo, jak i środowisko filmowe oraz decydenci polityczni zaniedbywali tę niezwykle ważną dla polskiej kinematografii instytucję".

Inni, jak Stanisław Janicki, historyk kina i autor nadawanego w TVP ponad 30 lat cyklu "W Starym Kinie", twierdzą, że należy działać metodą małych kroków i przeć powoli, a do przodu.

"Trzeba najpierw stworzyć listę np. 20 filmów, które w pierwszej kolejności wymagają ratowania, i je ratować" - mówi Janicki i od razu wymienia te, które ocaliłby w pierwszej kolejności: "Granica", "Strachy", "Trędowata", "Jadzia" i "Piętro wyżej", "Dziewczęta z Nowolipek" i "Wyrok życia", "Barbara Radziwiłłówna" i "Kościuszko pod Racławicami", "Młody las" i "Dziesięciu z Pawiaka"...

I choć Janicki jako historyk kina zdaje sobie sprawę, że obraz Polski w starych filmach jest mocno wypaczony, a poziom niektórych produkcji tak słaby, że jak mówi "ręce i spodnie opadają", to jednak przypomina: "Mimo wszystko te zbiory są przecież pewną prawdą o naszej przeszłości" - tłumaczy.

Janicki jako człowiek, który większość swojego życia poświęcił popularyzacji polskiego kina, chętnie zobaczyłby na półkach serie DVD z polskim starym kinem. Na razie jednak, i to tylko dzięki prywatnym przedsiębiorcom, widzowie w Polsce mogą niekiedy dotrzeć do pojedynczych egzemplarzy z filmem przedwojennym czy natknąć się na ich unikatową emisję w TV.

"Chcąc wyemitować archiwalny film na ekranie telewizyjnym, musimy wykonać jego kopię cyfrową - opowiada Molewski. - Współpracując z Filmoteką z reguły otrzymujemy dostęp do kopii światłoczułej (kinowej). Na własny koszt musimy zrobić jej kopię cyfrową. Jest to proces bardzo drogi, który realizujemy w zakresie niezbędnym, by w ogóle wyemitować film na antenie. Zasadniczo jednak my, jako klient Filmoteki, nie powinniśmy nic robić w wypożyczonym materiale".

W takim wypadku niewielu telewizjom opłaca się przypominać stare polskie filmy. Dlatego zdaniem Molewskiego najwyższy czas, by polska Filmoteka "zaczęła funkcjonować w matriksie", a nie stanowiła przechowalnię nikomu niedostępnych skarbów.

Czy pani minister zatańczy?
Tak naprawdę obecnie nikt do końca nie potrafi określić, które ze zbiorów Filmoteki jeszcze się do czegoś nadają, które już się rozsypały, a które powinno się natychmiast skierować na reanimację. Nowy dyrektor FN rozpoczął właśnie proces inwentaryzacji zasobów swojej instytucji i powołał zespół ekspertów oraz prawników, którzy mają zdecydować o pierwszeństwie digitalizacji dzieł oraz uporządkować kwestie praw autorskich do zbiorów.

"Prawa autorskie do filmów wyprodukowanych przed 1989 r. to jedna z najważniejszych rzeczy do uregulowania" - tłumaczy Janusz Rau. "Na dziś dzień mamy prawa do 300 polskich filmów fabularnych i 870 filmów dokumentalnych i animowanych" - mówi dyrektor FN.

Przed 1989 r. wszystkie filmy należały do państwa, potem prawo się zmieniło, co oznacza, że teraz każdy film powinien mieć swojego właściciela. Bez praw do danego filmu, umowy podpisanej z autorem Filmoteka nie może dysponować dziełem. Niewątpliwie jednak posiada ona prawa do 150 polskich filmów przedwojennych, które znajdują się w jej archiwach. Autorskie prawa w Polsce obowiązują 75 lat, oznacza to, że filmy przedwojenne należą już do państwa. Bez problemu zatem można byłoby już je ucyfrawiać. Dlaczego zatem wciąż zwlekamy z ich digitalizacją?

"W Filmotece nie były do tej pory przygotowywane żadne programy zakładające digitalizację poszczególnych kolekcji filmów - tłumaczy Rau. - Jeśli chcemy, by Filmoteka Narodowa była archiwum filmowym dorównującym standardom europejskim, musi być dofinansowana i prawidłowo zarządzana".

Za zarządzanie FN Rau bierze odpowiedzialność na siebie. Pozostaje jeszcze kwestia funduszy. Czy nie powinno się tym zająć odpowiednio nazywające się Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego?

Zadaliśmy to pytanie nowemu ministrowi kultury Bogdanowi Zdrojewskiemu.

Przez dwa tygodnie czekaliśmy na odpowiedź w tej sprawie. Doczekaliśmy się jednego zdania.

- Tak chcę pomóc Filmotece - powiedział DZIENNIKOWI Zdrojewski. "Przyznaliśmy jej nawet dotację. O dofinansowanie ubiegało się aż 30 instytucji. A Filmoteka jest jedną z tych zaledwie trzech instytucji, które ją otrzymały".

- Jaka jest wielkość dotacji? - pytam.

- 200 tys. zł - odpowiada z dumą minister.

Tak, to z pewnością wystarczy. Może Filmotece uda się uratować jeden przedwojenny film np. "Pani minister tańczy"