Akcja filmu rozgrywa się w Nowym Jorku. Czarnoskóry gangster Fank Lucas postanawia przejąć kontrolę nad lokalnym rynkiem narkotykowym. Traktuje to w kategoriach czysto biznesowych i swoją przestępczą działalność prowadzi na biznesowych zasadach. Konkurencji pozbywa się wolnorynkowymi metodami - oferuje lepszy jakościowo towar za niższą od innych cenę. Narkotyki sprowadza w workach z ciałami amerykańskich żołnierzy, którzy zginęli w Wietnamie. Po drugiej stronie barykady stoi Richie Roberts, jedyny nieskorumpowany policjant w Nowym Jorku. Swoją pracę traktuje jak misję.

Reklama

Tych dwóch to jak woda i ogień. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. I nie tylko dlatego, że jeden jest przestępcą, a drugi stróżem prawa. Frank Lucas nosi klasyczne garnitury, mieszka w pałacu, otacza się rodziną, ma klasę, gust i głowę do interesów. Richie Roberts ubiera się byle jak, je byle co, mieszka w zapyziałej norze, a z rodzinnego życia pozostały mu kłótnie z eksżoną i rzadkie spotkania z synem. Frank ma pragmatyczny stosunek do życia. Lubi pieniądze i poczucie władzy, jakie daje mu bogactwo. Richie nie daje się kupić i napawa się poczuciem władzy, jaką daje mu nad innymi własna nieugiętość. Tropi Franka, bo jako idealista wierzy, że doprowadzając do jego aresztowania, może zmienić świat na lepszy. Przypomina bohatera klasycznych westernów - ostatniego sprawiedliwego w mieście bezprawia. I podobnie jak bohater klasycznych westernów w swojej walce pozostaje osamotniony.

A jednak coś łączy Franka i Richie’go. Obaj są w gruncie rzeczy outsiderami. Odrzuconymi przez swoje środowiska. Traktowanymi jako śmiertelne zagrożenie. Obaj bowiem zakłócają stan równowagi. Richie jest jedynym uczciwym policjantem. Koledzy mu nie ufają - bo nie ukradł miliona dolarów, kiedy mógł zrobić to całkowicie bezkarnie. Bo nie bierze łapówek, kiedy wszyscy naokoło je biorą. W skorumpowanym świecie nieprzekupny policjant to realne zagrożenie. Jest jak piąta kolumna. Podobnie rzecz ma się z Frankiem. Czarny, który przebojem wdarł się na teren należący do włoskiej mafii, i który chce jej dyktować swoje warunki. Ambicje Franka stanowią zresztą zagrożenie nie tylko dla włoskiej kokurencji, ale także dla swoich, którzy dotychczas mafii w drogę nie wchodzili.

Ridley Scott miał nosa, obsadzając te dwie kluczowe dla filmu role. Denzel Washington jako Frank Lucas czaruje elegancją i spokojem. Nigdy nie okazuje emocji. Tym straszniejsze są akty przemocy, których dokonuje. Trudniejsze zadanie miał Russell Crowe, bo zawsze trudniej jest zagrać kogoś bez skazy. Potrafił jednak przekonać nas do swojego bohatera, zderzając idealizm jego przekonań z drobnymi przywarami, dzięki którym Richie nie jest bohaterem-symbolem, ale zwyczajnym facetem.

Reklama

"American gangster" sprzedawany jest jako rekonstrukcja autentycznych wydarzeń. Jednak coraz więcej osób, ich bezpośrednich uczestników, zgłasza zastrzeżenia do treści, wytyka nieścisłości i przekłamania. Frank Lucas był podobno brutalnym prostakiem i analfabetą, a Richie Roberts nie był aż tak kryształową postacią. Władze amerykańskie zaprzeczają, by worki ze zwłokami żołnierzy mogły być wykorzystywane do przemytu narkotyków. Najbardziej urażeni poczuli się nowojorscy stróże prawa. Trzech z nich domaga się nawet 55 mln dolarów rekompensaty za straty moralne. Nie dziwię się im, bo Scott rzeczywiście zrównał w tym filmie policjantów z przestępcami. Rzecz jednak w tym, że reżyser wcale nie bawił się w rekonstruowanie wydarzeń. Wykorzystał prawdziwą historię do opowiedzenia własnej, mocno alegorycznej. Pokazał bowiem świat, w którym dobro jest bez szans, bo zło nie tylko jest wszechobecne, ale także niezniszczalne. W Nowym Jorku z jego filmu nie obowiązują już żadne zasady, nie ma etyki zawodowej, obowiązuje prawo dżungli.

Kino sensacyjne lat 70. było przesiąknięte pesymizmem, ale pozostawiało nadzieję na zmianę świata na lepsze. Scott tej nadziei nie ma. Zniknie Frank Lucas, to na jego miejsce przyjdą następni, być może jeszcze gorsi od niego. Nic się nie zmieni...