Fanów "Upojenia", płyty, którą nagrał pan wspólnie z Anną Marią Jopek, niewątpliwie zaskoczy "Day Trip” - album zrealizowany w klasycznym jazzowym triu. Kojarzony jest pan raczej z eklektycznym, quasi-orkiestrowym brzmieniem…

To prawda, ale "Day Trip” nie jest pierwszym tego typu projektem w moim dorobku. Przypomnę, że podobny charakter miała pierwsza autorska płyta „Bright Size Life”. Potem wracałem wielokrotnie do formuły tria, choć z różnymi sekcjami i w rozmaitej stylistyce. Chyba właśnie dlatego, by odpocząć od ściśle skomponowanej oraz zaaranżowanej muzyki Pat Metheny Group i powrócić do korzeni jazzu - do improwizacji. Była to także świetna okazja, by popracować z moim podstawowym instrumentem, gitarą. Zazwyczaj bowiem, jak wielu kompozytorów, tworzę przy fortepianie.

Reklama

Albumy nagrane w triu należą do projektów najwyżej cenionych przez środowisko jazzowe. Ale naprawdę kultowa stała się płyta "X Song" - owoc spotkania z pionierem free jazzu, Ornette’em Colemanem. Czy w projektach Pat Metheny Group intuicja i spontaniczność nie stają się jednak coraz mniej ważne?

Nie sądzę. Osobiście bardzo cenię "X Song”. Jednak moim celem niemal od początku pozostawało odnalezienie w jazzie równowagi pomiędzy improwizacją a kompozycją. To długa, w zasadzie niekończąca się droga - dlatego istnieją projekty, które uważam za kamienie milowe oraz takie, z których nie do końca jestem zadowolony. Nie wymienię jednak tytułów.

Reklama

To jednak nie przypadek, że wśród pana idoli znaleźli się właśnie Coleman oraz Coltrane, legendy wyzwolonego ducha lat 60., kiedy to jazz - właśnie przez improwizację - wykształcił swój w pełni oryginalny język. Czy eklektyzm nie prowadzi jednak do rozmycia istoty gatunku?

Moim zdaniem istotą jazzu jest ciągły rozwój, poszukiwanie nowych środków ekspresji, także przez sięganie do innych stylów oraz gatunków, do rocka, klasyki, muzyki latynoskiej, hip-hopu albo techno. Czy efekt podobnych fuzji jest twórczy i nowatorski - to zupełnie inna sprawa. Wielokrotnie odpowiadałem na tego typu zarzuty i w pewnym sensie je rozumiem. Kiedy jednak trzydzieści lat temu rozpoczynałem swoją karierę, pojawiło się zupełnie inne zagrożenie, z którym postanowiłem walczyć. Mam na myśli pokutujący po dziś dzień sentyment za jazzem przeszłości, epoką big-bandów oraz czasami bebopu. Wiem, że także w Polsce jest to dziś bardzo popularny pogląd.

Czy współczesnemu jazzowi nie brakuje rewolucyjnego ducha, który przyświecał wielu afroamerykańskim mistrzom gatunku?

Reklama

Faktem jest, że w muzyce wielu współczesnych twórców trudno się doszukać owego brzmieniowego i ekspresyjnego pazura, którym odznaczał się zwłaszcza free jazz. Moja własna twórczość bliższa jest często stonowanej aurze kameralistyki. Z drugiej strony rewolucyjny, wolnościowy przekaz pozostaje chyba nieodłączną cechą jazzowej improwizacji. Polacy powinni wiedzieć o tym najlepiej - przecież w czasach reżimu komunistycznego jazz spotykały liczne utrudnienia, a nawet represje właśnie dlatego, że była to muzyka ludzi wewnętrznie wolnych.

A przyszłość jazzu? Czy o rozwoju gatunku zadecydują, jak stało się to już w muzyce popularnej, nowinki techniczne? Czy nie jest to niebezpieczne?

Zawsze tak było: w XVIII wieku wynalezienie fortepianu zmieniło całkowicie bieg historii muzyki. Owszem, obecnie technologia zmienia się o wiele szybciej i warto uważać, aby nie stać się więźniem różnych elektronicznych gadżetów. Choć sam ich nigdy nie unikałem, zawsze przeszkadzała mi ingerencja mikrofonu, komputera, wzmacniacza i wszystkich tych narzędzi, które czynią przekaz mniej bezpośrednim. Dlaczego jednak utożsamiać rozwój wyłącznie z elektroniką? Coś mi mówi, że niedługo powstanie zupełnie nowa, akustyczna technologia, która całkowicie odmieni sposób tworzenia i wykonywania muzyki, a także same instrumenty. Czekam na nią z utęsknieniem.

Wielokrotnie mówił pan z uznaniem o polskim jazzie. Zdecydował się pan na współpracę z Anną Marią Jopek i wasza wspólna płyta sprzedała się w ogromnym nakładzie. Czy nie myśli pan, że zadziałała tu głównie siła pana nazwiska? Czy w planach ma pan kolejny wspólny projekt?

Bardzo rzadko decyduję się na albumy wykraczające poza moje autorskie projekty. Paradoksalnie wynika to z faktu, że mam naturę pracoholika i zwyczajnie brakuje mi czasu. Zwłaszcza teraz, kiedy mam dwóch dorastających synów i nie chcę, aby wychowywali się bez ojca. Tak więc na kolejny projekt z Anną Marią na razie się nie zanosi. Ale "Upojenie” wspominam bardzo miło. Grałem wtedy koncert gdzieś w Skandynawii, a Ania i Marcin przyjechali specjalnie z Warszawy, żeby mnie poznać.

Było w nich tyle szczerości, serdeczności i autentycznej miłości do muzyki, że postanowiłem podjąć wyzwanie. I bardzo się z tego cieszę. "Upojenie” to niezwykła płyta w całej mojej dyskografii, ale też w dorobku Ani. W gruncie rzeczy nie przypomina niczego, z czym wcześniej się zetknąłem. Zresztą moi fani w Ameryce są tego samego zdania, czemu dawali wyraz na forach internetowych, w prasie oraz w prywatnych rozmowach. Może więc świetna sprzedaż dotyczy w tym wypadku znakomitej muzyki, a nie mojego nazwiska.

Często bywa pan w Polsce.

Muzycy i inni ludzie, którzy mnie tu otaczają, wciąż zaskakują serdecznością, rzetelnością i pracowitością. Mój sentyment do Polski sięga o wiele dalej niż lat 80., kiedy to po raz pierwszy koncertowałem w Polsce. Otóż moja matka, z pochodzenia Irlandka, wychowywała się w Wisconsin, gdzie mieszkało mnóstwo potomków polskich emigrantów. Jeszcze w dzieciństwie poznałem tych ludzi i wywarli na mnie wielkie wrażenie. Przede wszystkim swoim ogromnym przywiązaniem do własnej tradycji i języka.