"W rock'n'rollu musisz być wyraźną osobowością, tak jak postacie z komiksu" - uśmiecha się Cave. "Muzycy tacy jak Iggy Pop czy Jim Morrison nie są prawdziwymi ludźmi i wcale nikt nie oczekuje od nich, żeby nimi byli. Przez ponad 30 lat kariery Cave również wypracował sobie oryginalny wizerunek niespokojnego artysty, który przeszedł przez piekło używek, nieudanych związków, poszukiwania własnej tożsamości, a potem przeżył prawdziwą metamorfozę z obrazoburczego rockmana w uduchowionego songwritera. Jego obsesja na punkcie religii, śmierci i miłości, widoczna w tekstach, oraz charyzma wokalna zapewniły mu porównania z Leonardem Cohenem i Johnnym Cashem, a niezapomniany duet z Kylie Minogue czy produkcje do filmów hollywoodzkich przyniosły mu należyte uznanie i rozgłos.

Nie da się ukryć, że Cave już od dłuższego czasu prowadzi ustatkowany tryb życia z dwójką dzieci i żoną modelką Susie Bick w domu niedaleko Brighton. "Nie ma nic gorszego niż muzyk, który staje się takim zwykłym gościem" - tłumaczy Cave. "Dlatego moi sąsiedzi może coś tam wiedzą o tym, co robię, ale nie znają wszystkich mrocznych szczegółów. Na szczęście muzyk nie został podstarzałym tatuśkiem, który żyje tylko swoim mitem i sukcesami sprzed lat. Wręcz przeciwnie, co dzień sumiennie siedzi w studiu i cały czas realizuje nowe projekty.

Cztery ostatnie lata przyniosły uduchowiony dwupłytowy album "Abattoir Blues/ The Lyre of Orpheus", powrót do korzeni garażowego grania ze starymi znajomymi jako Grinderman czy dwie sentymentalne ścieżki dźwiękowe skomponowane z Warrenem Ellisem, m.in do filmu "Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda".

Opowiadając o singlu promującym nowy album pod tym samym tytułem "Dig, Lazarus, Dig!!!", w którym przenosi mit Łazarza do Ameryki lat 70., Cave tłumaczy: "W pewien sposób Łazarz jest przewodnikiem po tej płycie. Powstał z grobu, jest z tego powodu naprawdę niezadowolony i zabiera nas w najciemniejsze zakątki naszej nieświadomości. Podobnego mrocznego nastroju w tekstach oraz surowego garażowego brzmienia z bluesowym sznytem nie brakuje też w kolejnych utworach, jak w znakomitym "We Call Upon The Author" podszytym psychodelią czy zamykającym płytę blisko ośmiominutowym "More News From Nowhere".

Może w przeciwieństwie do ostatnich produkcji Cave’a cały album jest dużo bardziej spójny i momentami naprawdę przebojowy, ale twórczość Australijczyka wciąż pozostaje mocno osadzona w najlepszej tradycji muzyki amerykańskiej i - wbrew pozorom - jest dość różnorodna stylistycznie.

Nawet nieobecność w składzie Blixy’ego Bargelda nie przeszkadza temu, żeby The Bad Seeds eksperymentowali w "Night of the Lotus Eaters" czy zapuszczali się w sentymentalne rejony w "Jesus of the Moon". Jednym słowem u Cave’a wciąż wszystko po staremu i oczywiście na najwyższym poziomie. "Po nagraniu 14 albumów można utknąć w martwym punkcie" - tłumaczy. "My nie mamy tego problemu, bo każdy z nas robi swoje rzeczy i nie zważając na oczekiwania fanów czy wytwórni, ciągle się zmieniamy".

Po takim albumie jak "Dig, Lazarus, Dig!!!" można mu uwierzyć na słowo, że droga z The Bad Seeds nie dobiega końca i jeszcze nie raz zaskoczy swoją publiczność, zanim odejdzie na zasłużoną emeryturę.











Reklama