ELŻBIETA CIAPARA: Dlaczego Joy Division? Skąd fascynacja tym właśnie zespołem? Robił pan zdjęcia Ianowi Curtisowi, jeździł pan w trasy...
ANTON CORBIJN: Tak, wyjechałem z Holandii z ich powodu. Byłem na koncercie i spodobała mi się ich muzyka. To wystarczyło. Byłem impulsywnym nastolatkiem. Zresztą chciałem zmienić swoje życie, chciałem się wyprowadzić z Holandii, bo wydawało mi się, że do niczego tam nie dojdę, niczego nie osiągnę. Ponadto, w Holandii moje zdjęcia się nie podobały. Po przyjeździe do Anglii próbowałem dotrzeć do Joy Division. Zajęło mi to niecałe dwa tygodnie. O dziwo, muzycy zgodzili się na sesję zdjęciową, a reszta to już historia. Te zdjęcia stały się niejako symbolem ich muzyki. Brzmi to jak hollywoodzki scenariusz, ale tak było naprawdę.

Reklama

Czy filmem „Control” rozlicza się pan ze swoją przeszłością?
Raczej zamykam bardzo ważny etap. Etap, który de facto przesądził o moim życiu. Moja fascynacja Joy Division wywarła wpływ na każdy element mojego życia – poczynając od spraw zawodowych, a na prywatnych kończąc. Poczułem, że nadszedł wreszcie czas, żeby zacząć życie, w którym Joy Division nie będzie już takie ważne.

„Control” to pana reżyserski debiut. Miał pan jakichś mistrzów?
Największy wpływ wywarli na mnie reżyserzy europejscy – Tarkowski, Godard, Bergman, Fellini. Nie przepadam za kinem amerykańskim, bo nie lubię filmów, w których wszystko dzieje się szybko. Lubię obrazy, w których jest miejsce na drobne, z pozoru nieistotne gesty, ruchy. Sprawia mi przyjemność obserwowanie, jak ludzie się poruszają, jak siadają, jak składają ręce. To takie fotograficzne zboczenie. Próbowałem te drobne ruchy rejestrować także w „Control”. W efekcie wyszedł mi czterogodzinny film. Połowę musiałem wyciąć, co nie było łatwe, bo byłem debiutantem i pewnie jak każdy debiutant byłem przywiązany do każdego ujęcia. Wolałem wycinać całe sceny, niż je po prostu skracać. Wydawało mi się, że w ten sposób zachowam niespieszny rytm, jaki sobie do tego filmu wymarzyłem.

Chyba bardzo wierzył pan w ten film, skoro w dużej mierze sfinansował pan jego powstanie…
Pieniądze od sponsorów skończyły się, zanim zaczęliśmy zdjęcia. Stanąłem więc przed wyborem. Mogłem zaczekać jeszcze kilka miesięcy, aż znalazłbym kolejnych, ale takie czekanie zawsze wiąże się z ryzykiem, że część aktorów odejdzie do innych filmów. Mogłem też wyłożyć kasę z własnej kieszeni. Postanowiłem zaryzykować, bo czułem, że albo zrobię ten film teraz, albo nigdy. Zadziałał instynkt. Często się nim kieruję. Kiedy postanowiłem wyjechać do Anglii, też nie miałem pewności, że mi się powiedzie. Ale instynkt mnie tam pchał.

Reklama

W jakiej mierze oparł pan film na swoich wspomnieniach?
Zdjęcia, które zrobiłem Ianowi, mogą sugerować, że łączyła nas bliska przyjaźń. W rzeczywistości nie znałem go dobrze. Ian był raczej skryty. Film w głównej mierze opiera się na wspomnieniach żony Iana – Debbie. Bardzo mi pomogła. Przede wszystkim odpowiadając na wszystkie moje pytania, nawet te najbardziej banalne, co Ian jadł na śniadanie, w co się ubierał do biura. Bardzo mi zależało na maksymalnym realizmie. Z pieczołowitością odtworzyliśmy na przykład dom Iana i Debbie. Myślę, że to przywiązanie do szczegółów zrobiło na Debbie pozytywne wrażenie.

Sam Riley bardzo przypomina Iana Curtisa…
Łatwo jest znaleźć nowego Toma Cruise’a, ale znaleźć nowego Iana – to właściwie niemożliwe. Miałem ogromne szczęście, że trafiłem na Sama Rileya. On nie tylko przypomina fizycznie Iana. Podczas kręcenia filmu on po prostu był Ianem. Nikt na planie nie mówił do niego po imieniu, wszyscy wołali na niego Ian.

Jak go pan znalazł?
Zgłosił się na zdjęcia próbne w Londynie. Sam, zanim został aktorem, był muzykiem. Kilka lat temu próbował podpisać kontrakt z wytwórnią Warner Bros, ale został odrzucony. Potem był barmanem, sprzedawcą, ale cały czas komponował. Wreszcie doszedł do wniosku, że powinien poświęcić się swojej drugiej pasji – aktorstwu. „Control” dało mu szansę połączyć obie te pasje. Ale muszę zrobić jedno zastrzeżenie – nie wybrałem Sama dlatego, że jest aktorem i muzykiem. Wybrałem go ze względu na jego osobowość.

Reklama

Dlaczego nie wykorzystał pan w filmie oryginalnych nagrań Joy Division?
Początkowo miałem taki zamiar, ale aktorzy nie chcieli poruszać ustami pod playback. Ubłagali mnie, żebym pozwolił im naprawdę grać i śpiewać. Ostro trenowali kilka miesięcy. Tydzień przed rozpoczęciem zdjęć zaprosili mnie na mały koncert. Byli tak dobrzy, że postanowiłem zaryzykować.

Nie bał się pan reakcji fanów Joy Division?
Nie, bo robiłem ten film przede wszystkim dla siebie. O publiczności pomyślałem właściwie tylko raz – kiedy kręciliśmy sceny koncertów. Bardzo starałem się, żeby przypominały prawdziwe występy Joy Division, bo wiedziałem, że ludzie dobrze znają archiwalne nagrania tych koncertów. Miałem świadomość, że jeżeli coś schrzanimy, publiczność odwróci się od filmu. Na szczęście niczego nie schrzaniliśmy. Jestem dumny i szczęśliwy, że ludziom mój film się podoba, że na nim płaczą.

Podobno pan też płakał na premierze?
To prawda. Płakałem, chociaż znałem zakończenie, chociaż ten film powstawał na moich oczach, nie potrafiłem jednak zapanować nad wzruszeniem. Ładunek emocji był ponad moje siły.