Po raz pierwszy pojawiłam się na scenie 1 lipca 1935 roku w „Cyruliku Warszawskim” przy ulicy Kredytowej. Obsadzono mnie w roli… Świerszcza. Zapytałam, co mam robić. "Będziesz stała obok kominka i nic nie mówiła". "Ani słowa?" - zapytałam. I tak grałam Świerszcza, a w Niemczech wybuchł faszyzm.

Reklama

Czuliśmy rosnące napięcie. Wojna wisiała w powietrzu. Kiedy wybuchła, przestałam grać. Zamknięto teatry. Czułam obowiązek pomagania innym. Zgłosiłam się do punktu zbornego na ulicy Napoleona, to był budynek Poczty Głównej. Dostałam przydział do pracy w Czerwonym Krzyżu. Było coraz więcej rannych. Pracowałam w punkcie sanitarnym. Później pracowałam w tak zwanej kuchni koleżeńskiej przy Związku Artystów Scen Polskich. Obierałam kartofle. Takie bohaterstwo. Nie ma o czym mówić. Przeżyć i pomóc rodzinie – tylko to miałam w głowie. Potem pracowałam w Radzie Głównej Opiekuńczej. Wydawałam biednym numerki na obiady. Podobno zrobiłam manko, bo rozdałam ich za dużo. Nie umiałam odmówić głodnym. Pamiętałam głód z dzieciństwa. Głód to jest coś najgorszego.

Byłam chuda i niedożywiona. Miałam awitaminozę, wrzody na rękach i pod pachami. Trzeba było je ciąć. Tak się w nich zbierało. Ból był straszny. Nie miałam gdzie spać. Nocowałam w maglu, ale i tak wszystkie miejsca były zajęte. Kładłam się na parapecie. Ludzie się nakrywali gazetami przed nalotem, a ja na tym parapecie... Na niebie szrapnele. Dużo takich historii pamiętam. Jak ta, kiedy pobiegłam z meldunkiem do pewnego mieszkania, a tam pełno Niemców. Bóg mnie chronił. Nie zdążyli się zorientować, zanim wybiegłam gdzieś korytarzami w dół...

Tak, byłam żołnierzem Armii Krajowej. Brałam udział w Powstaniu. Miałam pseudonim Katarzyna. W czasie okupacji mogłam się wydostać z miasta. Ale nie umiałam i nie mogłam rozstać się z Warszawą w tych ciężkich latach. W czasie Powstania, kiedy Leon Schiller zorganizował lotny zespół artystyczny, który dawał małe programy dla rannych, brałam w nich udział. Niewiele jednak tego było - zaledwie kilka razy udało nam się przedrzeć przez Aleje Jerozolimskie do Politechniki. Wyszłam z Warszawy ostatniego dnia Powstania z postanowieniem, żeby za wszelką cenę uniknąć obozu przejściowego.

Reklama

Szliśmy szosą w kierunku Pruszkowa. Korzystając z zamieszania wskoczyłam na pole, błagając jednego z pracujących ludzi o motykę. Nawet się nie zdziwił. Szłam obok niego. Zrobiło się gorąco. Niemcy szli za nami. „Niech się pani nie odwraca” – mówi chłop. Nie odwróciłam się. Wzięli mnie za chłopkę. Potem marzyłam, żeby się dostać do Krakowa. Dotarłam, ale miałam warszawskie dokumenty i pewnej nocy wygarnęli mnie z domu moich krakowskich przyjaciół. Było nas, warszawiaków, dużo za dużo, i to nas pewno uratowało.

Załadowani do pociągów jechaliśmy do Oświęcimia. Staliśmy potem ze dwie godziny na bocznicy. Obóz był przeciążony. Zawieziono nas dalej, do Makowa Podhalańskiego. Tam wypuszczono nas z wagonów, nakazując zameldować się w Arbeitsmacie. Nie zgłosił się nikt – wszyscy warszawiacy natychmiast ruszyli z powrotem do Krakowa. Ja ukrywałam się w Makowie aż do wkroczenia Rosjan. Pewnej nocy do mojej izby wszedł radziecki oficer polityczny i wściekł się na widok gazety niemieckiej, która leżała na podłodze. Kazał mi ją natychmiast porwać, podrzeć, podeptać, zniszczyć wroga. Gdy bez pośpiechu, ironicznie się uśmiechając, podniosłam gazetę, zwymyślał mnie i oskarżył o szpiegostwo. Domownicy doradzili mi ucieczkę w nocy. Po długich tarapatach dobrnęłam do Warszawy, do domu na Grochowie.

Niektórzy twierdzą, że Warszawa tamtych dni przypominała im wielkie usypisko gruzu – dla mnie to był cmentarz. Ale trzeba było pracować. Zgłosiłam się do radia. Potem starałam się zaangażować w teatrze w Łodzi, ale bezskutecznie. Na szczęście przyszła propozycja z Krakowa. Marian Eile, redaktor naczelny "Przekroju" zaoferował mi występy w teatrzyku literackim "7 kotów". Jadłam chleb z czosnkiem, ale byłam szczęśliwa. Wracałam do życia.