KATARZYNA NOWAKOWSKA: "Angielska robota" to historia oparta na faktach. Jak udało się zrekonstruować te owiane tajemnicą wydarzenia?
ROGER DONALDSON: Nie chciałbym sprawiać wrażenia, że mój film jest czymś w rodzaju dokumentu, w końcu pojęcie "prawdziwej historii" jest dość szerokie. Scenariusz został zainspirowany prawdziwymi zdarzeniami - napad na bank na Baker Street w Londynie w 1971 r. W akcję filmu wpletliśmy też potwierdzone zdarzenia, jak choćby to, że policjanci zaalarmowani podsłuchanymi przez radiostację rozmowami złodziei wchodzili do bankowego sejfu dokładnie w tym czasie, kiedy byli w nim bandyci, jednak niczego nie zauważyli... Wiem, że w trakcie prac nad scenariuszem przeprowadzone zostało coś na kształt śledztwa, kontaktowano się z rozmaitymi informatorami zarówno z kręgów przestępczych, policyjnych, jak i tajnych służb. Ja też miałem okazję w ramach przygotowań do pracy nad filmem rozmawiać z ludźmi, którzy byli w jakiś sposób zaangażowani w tamte wydarzenia, np. z człowiekiem, który znał czarnoskórego gangstera Michaela X. To pozwoliło mi zbliżyć się do tematu, zrozumieć, jak wyglądała ówczesna sytuacja polityczna i społeczna.

Reklama

Podobno prawdziwi sprawcy napadu zostali złapani, ale nigdy nie zostało to ujawnione opinii publicznej.
Z moich informacji wynika, że owszem, zatrzymano cztery osoby, ale wszystkie po jakimś czasie zwolniono. Natomiast szczegóły tej sprawy są z jakichś względów utajnione i nie można dotrzeć do oficjalnych dokumentów. Zostają nam przypuszczenia i tym właśnie zajęliśmy się w naszym filmie.

"Angielska robota" wpisuje się w idealnie w pewien gatunek filmowy, który można nazwać historią przestępstwa doskonałego. Ostatnio wraca on w kinie do łask za sprawą takich obrazów, jak "Ocean’s Eleven" czy "Przekręt".
Oczywiście! Staraliśmy się być w zgodzie w wymogami gatunku tzw. heist movie - perfekcyjny plan, napad, potem coś musi pójść nie tak i bohaterowie znajdują się w potrzasku... Ale mam nadzieję, że udało nam się coś więcej, a mianowicie powiedzieć jakąś prawdę o społeczeństwie jako takim - zwłaszcza angielskim, które jest niezwykle głęboko podzielone, klasowe.

Czy można jeszcze widza czymś zaskoczyć, operując taką doskonale mu znaną konwencją?
Mam nadzieję, że tak. Dotychczasowe przyjęcie filmu zdaje się potwierdzać tę tezę. Publiczność naprawdę dała się wciągnąć w naszą historię, widzowie chcieli wiedzieć więcej zarówno o prawdziwych wydarzeniach, jak i o poszczególnych wątkach intrygi, wzajemnych powiązaniach bohaterów. Było sporo dyskusji na różnych filmowych forach (śmiech). Myślę, że to, co podoba się współczesnym widzom w tym filmie, to jego staroświeckość - to, że nie ma w nim żadnych wymyślnych technologii, bohaterowie muszą polegać wyłącznie na swoich bystrych umysłach, odwadze, sile, lojalności. I liczyć na łut szczęścia!

Reklama

A co z kwestiami moralnymi? To kolejny film, w którym nasze sympatie lokują się po stronie przestępców.
Jakoś łatwiej nam się identyfikować z tymi, którym nie do końca się w życiu powiodło i z tego powodu podejmują rozmaite, nie zawsze poprawne moralnie decyzje, niż z bogaczami czy wpływowymi szarymi eminencjami, o których istnieniu nie mamy pojęcia. Obserwując dzisiejszy świat, łatwo zauważyć, jak wiele pieniędzy trafia do kieszeni kilku wciąż tych samych ludzi. Bogaci się bogacą, a nam pozostaje marzyć o wygranej w totka albo napadzie na bank (śmiech).

Jedną z atrakcji "Angielskiej roboty" jest pieczołowicie odtworzona atmosfera Londynu lat 70.
Nie było łatwo tak cofnąć się w czasie. Po pierwsze miasto, co naturalne, bardzo się zmieniło. I choć ten akurat róg, na którym mieści się bank, wygląda nadal tak samo, to jest to bardzo ruchliwa okolica i trudno było tam realizować zdjęcia, musieliśmy więc zbudować atrapę. Ale staraliśmy się wykorzystywać tak wiele autentycznych lokalizacji, jak tylko się dało. Dużo uwagi poświęciliśmy też odtworzeniu wszystkich szczegółów życia codziennego, od ubrań i muzyki poczynając, na wystroju wnętrz, samochodach i krojach czcionek kończąc. To była świetna zabawa, czułem się, jakbym podróżował w czasie (śmiech).

W latach 70. jeszcze w Nowej Zelandii nakręciłeś swój pierwszy film zatytułowany "Sleeping Dogs". To było przełomowe wydarzenie - pierwsza nowozelandzka produkcja po wielkiej zapaści tamtej kinematografii i 15-letniej przerwie w kręceniu filmów.
Owszem, w dodatku był to pierwszy kolorowy film w historii tego kraju. Bardzo żałuję, że jest tak niedobry (śmiech). Jednak zyskał pewien rozgłos, odniósł umiarkowany sukces międzynarodowy, zwłaszcza w Stanach, co sprawiło, że nasz rząd postanowił utworzyć Instytut Filmowy wspierający rodzimych twórców. Mam więc pewne zasługi, choć i nadzieję, że jako filmowiec nieco się od tamtej pory rozwinąłem.

Reklama

Peter Jackson też miał trudne początki... A w "Sleeping Dogs" wyczuwa się tego samego ducha, co w twoich późniejszych filmach, takich jak "Trzynaście dni" czy właśnie "Angielska robota".
Taki po prostu jestem. Wystarczająco wielu wypowiada się w imieniu rządów, instytucji. Ja wolę przypominać o tym, że prawdziwą władzę mają ludzie na ulicach, ludzie jak my. Nawet jeśli stanowczo zbyt rzadko z tej władzy korzystają. Poza tym interesuję się polityką, zawsze śledzę bieżące wydarzenia i staram się wiedzieć więcej, znać ich kontekst, mieć swoje zdanie. To, co mnie przeraża w historiach takich jak ta opowiedziana w "Trzynastu dniach", to że tak mało wiemy o rozmaitych zakulisowych posunięciach władzy, tak często jesteśmy o krok od katastrofy i nie mamy o tym pojęcia.

W "Trzynastu dniach" współpracowałeś z polskim operatorem Andrzejem Bartkowiakiem.
Właśnie dlatego tak bardzo chciałem przyjechać do Polski - przywiozłem tu całą moją rodzinę i za parę dni ruszamy na wycieczkę po kraju, chcemy zobaczyć Kraków, Warszawę, może Gdańsk. Andrzej, który jest moim bliskim przyjacielem, służy mi za przewodnika - zza oceanu wciąż przysyła wskazówki, co powinienem zobaczyć, gdzie pojechać, czego się napić (śmiech). Bartkowiak to wspaniały operator, miałem okazję się o tym przekonać wielokrotnie, zrobiliśmy razem jeszcze "Gatunek" i "Górę Dantego". Nie mogę odżałować, że zajął się reżyserią, bo bardzo brakuje mi jego pomysłów i wyczucia.