Agnieszka Holland w rozmowie z Cezarym Michalskim ("Europa" nr 241) chwali słynną amerykańską otwartość i na jej tle piętnuje sławetną polską hermetyczność. Amerykanie - powiada - świetnie się bawią, mają porządną kulturę masową, " komunikują się, śmieją, zagadują. Jeśli pan wsiądzie do jakiegoś środka komunikacji publicznej w Ameryce, od razu pana zagadną. Jedzie pan pociągiem z Seattle do Los Angeles i odbędzie pan 15 rozmów, czy pan chce czy nie chce. I dopiero na tym tle dostrzegłam, jaka cisza panuje w Polsce. Nawet gdy się robi spotkania po filmach i to takich, które się podobają ludziom, nikt nie zadaje pytań."

Reklama

A o co mają pytać - pytam - jak film się podoba? Podobało się, idziemy do domu. Uzasadniać zachwyt? Publiczność nie jest w tym mocna, bo nie jest od tego. Oczywiście bywają perły ludowej recepcji: " Zdjęcia nam się podobały, bo nam pały postawały" - głosił legendarny wpis w księdze pamiątkowej wystawy "Wenus" w Krakowie, takie race są wszakże wyjątkami, a i one reguły milczenia nie naruszają. W ciszy (polskiej) wiekuisty aforyzm został wykaligrafowany. Jakby film się nie podobał, może publika prędzej by jakieś pytania zadawała, ale znowu na te filmy, co się nie podobają - nikt nie chodzi. Ludzie skądś wiedzą, na co nie chodzić; ciekawość, swoją drogą, skąd? Przecież nie z recenzji, większości recenzentów artykulacja zarówno zachwytu, jak i niechęci jest obca, powiedziałbym, że w ogóle wszelka artykulacja jest im obca, ale nie chcę być złośliwy.

Nie chcę też powtarzać - równie rytualnej jak wyższość Ameryki nad Polską - tezy o wyższości literatury nad kinem, napomykam jedynie dla optymizmu: po filmach nikt nie zadaje pytań, po książkach, owszem, zadają. Tak jest: z czasem liczba tych pytań się zamyka, nowego nic nie pada; dorastają kolejne roczniki i pytają o to samo, o co starsi albo inni nieboszczycy dawno temu pytali - ale ciszy nie ma. Nad powtarzalnością też nie ma co wydziwiać - na takiej mechanice oparty jest pobyt ludzkości na ziemi. Poza wszystkim: film jak powszechnie - zwłaszcza w Ameryce - wiadomo, jest kunsztem jarmarcznym, wielkich debat nie wszczyna (chyba że jest adaptacją książki) - literatura wszczyna.

Rzecz jasna: czym innym milczenie po pokazie filmowym, czym innym milczenie w wagonie kolejowym. Pierwsze może być kłopotliwe, drugie jest błogosławieństwem.

Jakbym na jakiejkolwiek trasie, niekoniecznie na trasie z Seattle do Los Angeles, ale choćby na trasie Warszawa - Kraków miał odbyć, czy chcę czy nie chcę, nie 15, a choćby jedną tylko, równie przypadkową, co przymusową rozmowę, zmarłbym długo przed Miechowem. Unikam rozmów jak ognia, gadatliwy taksówkarz wpędza mnie w samobójstwo, szukam ciszy jak raju - cóż za rozkosz być w Polsce? Niekoniecznie. Rozkosz nie być w USA? Zwłaszcza na trasie Seattle - Los Angeles? Prędzej. Doświadczenie mam małe, ale jeśli mnie pamięć nie myli, w kukurydzy pod Iowa za głośno nie było.

Reklama

Polskiej ciszy nie ma. Polska cisza jest nieosiągalnym, a w każdym razie bardzo trudno osiągalnym bytem. Amerykanie zagadują - nasi nie? Pierwsze słyszę. W polskich pociągach polska powściągliwość panuje? Raczej polski rejwach. Owszem, komunikacją międzyludzką ten rejwach naznaczony jest w sensie wysoce ekscentrycznym, ale cisza to nie jest w żadnym wypadku.

Próbowaliście jakieś ciche miejsce w polskim americanexpresie znaleźć? Milion razy próbowaliście, w końcu dla was i o was - błogosławieni cisi - piszę. Ileż razy cały skład wte i wewte, i na próżno - w każdym wagonie i we wszystkich przedziałach iście amerykańska otwartość. W rodzimych - ma się rozumieć - wariantach. A jakie omyłki! Jakie potknięcia! Ileż fałszywych ocen sytuacji! Ileż zacisznych kątków przy oknie okazało się polami minowymi! Ileż ucieczek przed rozpłomienionymi zagadywaczami! W iluż niepozornych towarzyszach podróży na sam nasz widok gotowość do pogawędki wybuchała niczym eksplozja! O ucieczkach mówię? Tak, o ucieczkach w sensie ścisłym. Oddech oprawcy, tuż za tobą. Jesteś tropioną zwierzyną, jesteś ściganą ofiarą. Polacy nie szukają rozmówców, ale też nie milczą. Gadają. Polacy nie potrzebują słuchaczy - Polacy potrzebują ofiar swoich monologów. Polska gadanina niczym smok: potrzebuje ofiar. Smok nie jest mityczny, ofiary z krwi i kości.

Reklama

Pociechę i wsparcie dla kilku obserwacji, co nie nowe, jak zwykle znajduję w poezji. Z najnowszego tomu Bohdana Zadury przytaczam (w całości!) wiersz: "Wielokulturowość" "ci którzy mówią dzień dobry/wchodząc do przedziału/i/ci którzy nie mówią".

Otóż jakby ci, którzy nie mówią dzień dobry, wchodząc do przedziału, trwali w niemówieniu, byłoby pół biedy. Wielokulturowość nasza nie miałaby uszu ani języka, ale miałaby ręce i nogi. Niestety, mamy do czynienia z wielokulturowością o zgoła hybrydalnym stopniu wewnętrznego powikłania: ci mianowicie, którzy nie mówią dzień dobry, wchodząc do przedziału, na ogół natychmiast po zajęciu miejsca wyjmują zza pazuchy komórki i dalej nie mówiąc dzień dobry - mówią do komórek. I temu dałoby się sprostać, czytelna dwoistość naszej wielokulturowości byłaby wzmożona, byłoby niemal jak za pierwszej "Solidarności": z jednej strony oni - z drugiej my. Niestety. Niestety, ci którzy mówią dzień dobry, wchodząc do przedziału, wznoszą naszą wielokulturowość na kolejny, zupełnie przepastny szczebel komplikacji, w najlepszym bowiem razie parę minut po zajęciu miejsca wyjmują zza pazuchy komórki i przy wszystkich różnicach dalej jest tak samo.

Ach, nie jestem na tyle lekkomyślny, by krasić wywód zgrzebnymi scenami wagonowymi albo szydzić z naszych czasów w oparciu o ze szczętem w tej intencji zgrany aparat komórkowy, ale jak mówimy o ciszy panującej w Polsce, nie da się nie zauważyć, że jest to cisza z komórką przytkniętą do mózgu.

Inna rzecz: póki mówią do komórek, jesteśmy bezpieczni - nie mówią do nas. Ale i to się kończy, obręcz się zacieśnia, nasi oprawcy - soliści gotowi do bojowej pieśni - podchodzą ze wszystkich stron. Nie rozmówcy, nie opowiadacze - pieśniarze rozpaczliwych arii. Wysoce natchnieni.

Nigdy nie miałem tego rodzaju ciekawości, nigdy nie czekałem na przygodną opowieść, nigdy nie wypatrywałem zajmujących narratorów, a nawet jakby, też bym ich nie spotkał. Przez pół wieku słuchania polskich głosów nie usłyszałem ani jednej opowieści o jakimś z życia wziętym zdarzeniu, ani jednej historii o codziennych czy niecodziennych perypetiach, ani jednej relacji, co by miała początek i koniec - wysłuchałem za to milion niekończących się monologów antysemickich, milion lamentów na biedę z nędzą, milion mów oskarżających złodziejskie państwo, milion utyskiwań na rząd, na zepsutą młodzież, na spiskowych władców świata itd. itp. Słuchałem ludzi, w których życiu zdarzyło się niejedno - nie chcieli i nie umieli o tym opowiadać - byli w szponach polskie fatalności? Bezkształtna poetyka polskiego losu zakazuje zwierzeń, nakazuje skargę? Dziękuję bardzo.

Nie mogę nawet powiedzieć, że straciłem nadzieję, bo nigdy jej nie miałem; tym nie mniej mam asertywność: gdy słyszę jak ktoś - całkiem jakbym jechał z Seattle do Los Angeles - mnie zagaduje, spierniczam, gdzie pieprz rośnie. Najlepiej do przedziałów dla palących, w nich na ogół aura jest tak gęsta, że zatyka ryj nawet wszechwiedzącym solistom - niestety i te bastiony padają. Palić nie będzie można nigdzie - ględzić, po staremu, wszędzie. Infantylnej pointy: przedziały dla milczących, nie daję.

Ceńmyż wszakże milczących, chwalmy polską ciszę - jest dobra. Błogosławieni cisi - oni stoją wysoko w polskiej hierarchii umysłowej. Nieskończenie na przykład wyżej od jakże znaczących w tych czasach internautów. W zakończeniu rozmowy - dalej drążąc temat różnic pomiędzy nami a światem - Agnieszka Holland powiada do Michalskiego: "Nie wiem, czy pan czytuje zachodnie fora internetowe, ale polskie listy dyskusyjne to na tym tle coś niebywałego, różnica jest niezwykła… to jest jak wchodzenie codziennie zamiast do kąpieli do wanny pełnej gówna…" Nic dodać, nic ująć. Tym wyżej ceńmy cichych, bo jak i oni przerwą milczenie, zwłaszcza zaś jak zaczną głośno mówić, to co teraz cicho piszą, nie tylko do wanien i nie tylko do pociągów - strach będzie wchodzić.