Wydaje się, że w tym roku szanowane gwiazdy naszej estrady w porozumieniu ze swoimi wydawcami opracowały rewelacyjny sposób na wydawane płyt z pewnym zyskiem. Zasada jest prosta: repertuar należy dobrać tak, aby trafił do międzypokoleniowej publiczności, a datę premier wyznaczyć na przełom listopada i grudnia, kiedy rozpoczyna się sezon zakupowy. O ile w przypadku "N/O" Nosowskiej, która odważnie potraktowała piosenki Osieckiej, można mówić przynajmniej o zachowaniu przyzwoitości, o tyle w przypadku Maleńczuka i Kazika mamy do czynienia ze zwykłym bublem, który ma trafić pod choinkę, a potem najlepiej w zapomnienie.

Reklama

Wydawałoby się, że obydwaj wybrali dla siebie doskonały repertuar – Maleńczuk sięgnął po szlagiery takich klasyków jak Mieczysław Fogg, Wojciech Młynarski, Krzysztof Klenczon, a Staszewski po niestety już trochę zapomnianą Silną Grupę pod Wezwaniem. Obaj zatrudnili do tego świetnych muzyków, którzy mieli trochę odświeżyć ich styl, a nawet zadbali o odpowiednią oprawę graficzną podkreślającą nowy wizerunek. Zarówno Kazik, jak i Maciej Maleńczuk popełnili jednak ten sam błąd: obaj własnym ego zwyczajnie przyćmili wartość oryginałów. Pewni swojej charyzmy, poczucia humoru i pozycji na rynku, zrobili covery nie tyle po swojemu, ile zwyczajnie psując i upraszczając charakter utworów.

Maleńczuk pogrzebał na wstępie swoje szanse nudnymi wersjami "Płonącej stodoły" czy "Kronik podróży". Natomiast brak pomysłów na zapełnienie całego, spójnego albumu wykorzystał na zamieszczenie własnych, zresztą bardzo kiepskich, utworów. U Kazika jest nieco lepiej. Staszewski postanowił przybliżyć słuchaczom dorobek Kazimierza Grześkowiaka i Tadeusza Chyły, których trafne i dowcipne piosenki są przecież bliskie jego twórczości. Niestety, w praktyce realizacja albumu "Silny Kazik pod Wezwaniem" jest daleka od ideału, którym powinno być przynajmniej uszanowanie i zachowanie pewnych ważnych elementów oryginału.

Wystarczy przysłuchać się "Odmieńcowi", który kiedyś błyszczał świetną bigbeatową energią i stylowymi aranżacjami sekcji dętej. Tu został zagrany na jedno kopyto w stylu Kultu. Podobnie pijackie "Piwko" z niezrozumiałych powodów nabrało topornego rockowego brzmienia. "Ballada o cysorzu" straciła wyjątkowe orientalne zdobienia, a cudowna ballada "W południe" wypadła po prostu wulgarnie. Brak czaru, swobody, a nawet humoru i kabaretowego rysu, który powinien towarzyszyć posenkom "To je Moje" czy nieśmiertelnemu "Chłop żywemu nie przepuści".

Reklama

Złość na Kazika i jego brak wyczucia pewnie byłaby mniejsza, gdyby nie fakt, że Staszewski ma przecież doświadczenie w niezłych wykonaniach piosenek Kurta Weila czy Toma Waitsa. Do tego na płycie towarzyszą mu rewelacyjni i wszechstroni muzycy – Andrzej Izdebski czy klarnecista Michał Górczyński, którzy odnajdują się zarówno w jazzie, muzyce współczesnej, jak i hip-hopie czy rocku. Tutaj zwyczajnie odwalają chałturę, której brakuje większego polotu.

W związku z tym, jeśli ktoś nie chce zrobić bliskim na święta przykrości, niech nie wydaje pieniędzy na te płyty. No chyba że mamy nieznośnego wujka, który lubi sobie wypić i pobawić się przy takich rubasznych piosenkach.