PLUSY

1. Niebezpiecznie inteligentna mysz

Na tle hordy producentów fabrykującej homogeniczne hity Danger Mouse, czyli Brian Burton, wyróżnia się wyjątkowo barwną wyobraźnią muzyczną. To on odpowiada za wysmakowane połączenie szyku retro i nowoczesnego brzmienia na „Blue God” Martiny Topley Bird. Za jego sprawą Beck nagrał w końcu świeżą płytę „Modern Gulit” po latach klonowania przełomowej „Odelay”. Nie wspominając o mrocznym popie z „The Odd Couple” nagranym wspólnie z Cee-Lo Greenem w ramach matczynego projektu Gnarls Barkley – Burton to bez wątpienia producent roku, który szczęśliwie ciągle jeszcze nie zaprzedał duszy bożkom głównego nurtu.

2. Rock to dziś muzyka czarnych

Nowojorczycy z TV On The Radio znokautowali rockową brać. Na trzeciej płycie „Dear Science” dowodzony przez Davida Sitka kwintet dokonał fascynującej syntezy – połączył punkową wręcz energię z inteligenckim przekazem i indierockową wrażliwością, tworząc uniwersalny album, który już dziś jest tym, czym dla lat 90. był album „OK Computer” Radiohead. Do pięt nie dorastają im ani butni bracia Gallagher, którzy wrócili kilka miesięcy temu z przeciętną płytą Oasis, ani nudni oldboye z AC/DC, ani rzesze epigonów Franz Ferdinand, zapętlonych w rocku dla pensjonarek.

3. Kobiety górą

Na nadwiślańskim podwórku ten rok należał do kobiet. Najciekawsze płyty z popowej działki nagrały Kasia Nosowska i Maria Peszek. Pierwsza bez kompleksów zmierzyła się z klasyką polskiej piosenki i nagrała najlepsze jak dotąd interpretacje piosenek Agnieszki Osieckiej. Druga konsekwentnie przełamuje stereotyp polskiego przaśnego popu, oscylującego pomiędzy religijną wzniosłością, a hiphopolowymi balladami. Na płycie „Maria Awaria” Peszek udało się stworzyć uniwersalny pop, który trafił zarówno do młodych odbiorców obeznanych z nowoczesnymi brzmieniami, jak i do statecznych 40 latków zmęczonych dyżurnymi gwiazdami sprzed lat. A skoro o nich mowa – nawet Maryla Rodowicz nagrała w tym roku płytę, której da się słuchać. Przy okazji ponownie należą się brawa dla Andrzeja Smolika, stojącego zarówno za płytą Peszek, jak i Rodowicz – producent przypieczętował swój status muzycznego króla Midasa.

4. Polegać jak na Waglewskich

Jeżeli jacykolwiek przedstawiciele płci brzydkiej mogli konkurować z Paniami, to był to klan Waglewskich. Na początku roku Wojciech Waglewski do spółki z synami – Fiszem i Emadem – nagrał genialną „Męską muzykę”, łączącą hiphopowe bity z rockowym pazurem, a kilka tygodni temu Fisz z bratem zaprezentowali urokliwą wycieczkę do czasów dzieciństwa. „Heavi Metal” na nowo odkrywa wczesne brzmienia hiphopu lat 80. i zostawia w tyle resztę smutnego blokowego towarzystwa.

5. Śmierć DRM

Liderzy branży muzycznej w końcu przejrzeli na oczy i wycofują się z ochrony kopiowania muzyki systemem DRM, który ograniczał prawa klientów i często bez ich wiedzy instalował na komputerach kontrowersyjne aplikacje mogące zakłócać jego prawidłową pracę. Największy gracz na rynku już w ubiegłym roku udostępnił katalog EMI bez zabezpieczeń DRM. Plotki głoszą też, że właśnie w tej sprawie trwają negocjacje pomiędzy Apple a przedstawicielami pozostałych wielkich wytwórni – Warner Music, Universal Music Group i Sony Music. Nawet jeśli strony nie dojdą do porozumienia, śmierć DRM wydaje się przesądzona – trend rozbujany przez serwis Amazon.com, który w zeszłym roku zaczął oferować muzykę bez zabezpieczeń w lepszej jakości, utrzymuje się. Smutni panowie w krawatach w końcu zrozumieli, że DRM przynosił więcej szkód niż pożytku. ---

MINUSY

1. Koncerny ustępują niezależnym

Duże wytwórnie ciągle nie znajdują sposobu na przystosowanie się do nowego rynku i praktycznie nie wydają już oryginalnych artystów, skupiając się na starociach i składankach. Tymczasem zespół Radiohead, który rok temu zdecydował się na odważny eksperyment, oferując swój ostatni album za przysłowiowe „co łaska”, miesiąc temu udostępnił dziennikarzom raport, z którego wynika, że sprzedał w sieci trzy miliony „In Rainbows” i 100 tysięcy tradycyjnej wersji tej płyty – to trzy razy lepszy wynik od tego, który Brytyjczycy uzyskali przy okazji „Hail To The Thief” wydanej w koncernie EMI. Potwierdzeniem skuteczności tej strategii jest też tegoroczny rozkwit serwisów fanowskich wydających muzykę swoich idoli. Idea jest prosta – fani płacą, ile zechcą za muzykę ulubionych artystów, jednocześnie mając udział w zyskach z ich przyszłych albumów, a artyści wydają muzykę na własnych zasadach. Najsłynniejszy serwis – Sellaband.com – pracuje pełną parą (na własną płytę 50,000 dol. uzbierała tam niedawno Polka Julia Marcel), a i w Polsce przebojem wszedł do sieci Megatotal.pl, który już wydał płyty kilkunastu zespołom.

2. Rockowy humbug dekady

Wielki powrót Axela Rose'a, na który fani rocka czekali od 14 lat, okazał się porażką dekady. „Chinese Democracy” jawi się jako niezgrabny patchwork mozolnie złożony z niezliczonych inspiracji i nawiązań, jednocześnie pozbawiony rockowej energii i pazura. Najgorsze jednak dopiero przed nami – niedawno Axel zapowiedział, że nosi się z zamiarem nagrania sequela tego potworka. Cóż, na pewno zostało mu sporo odpadów z niezliczonych sesji nagraniowych do „Chinese Democracy”...

3. Lou Reed tylko dla fanatyków

Lipcowy koncert legendarnego guru nowojorskiej awangardy okazał się równie rachityczny, co jego główny bohater. Lou Reed zachowywał się na scenie, jakby granie materiału z jednego ze swoich najważniejszych dzieł – płyty „Berlin” z 1973 roku – było dla niego przykrym obowiązkiem. Może za kiepską formę muzyka współodpowiedzialna była publika? Wszak Sala Kongresowa nie była zapełniona nawet w połowie.

































Reklama