PLUSY

Nie zapomnieć o Zagładzie Trzeba było czekać wiele lat, by dyskusja o Holocauście mogła zejść z poziomu rytualnej wymiany opinii – wreszcie wybuchła bomba: „Strach” Jana Tomasza Grossa, książka wprost oskarżająca Polaków o żerowanie na Zagładzie i antysemicki resentyment zaraz po II wojnie światowej. Niezależnie od oceny tej pracy, bardziej zresztą eseistycznej niż historycznej, Gross przywrócił debacie publicznej tematy, które próbowano uparcie pomijać milczeniem. Nie umilkło jeszcze wzburzenie po wydaniu „Strachu”, gdy dostaliśmy głośne „Łaskawe” Jonathana Littella: świetną, monumentalną powieść o Holocauście oczyma kata. Wydaje się z perspektywy czasu, że warto czytać te książki razem, jedną po drugiej. I pamiętać.

Środkowoeuropejskie losy Los mieszkańca Europy Środkowej – choć tyle razy już zaprzeczano jego istnieniu – to szczególne połączenie śmiechu i tragedii. Cierpienie kwitowane gorzką ironią. Zażenowanie w miejsce grozy. Świadomość własnej słabości. Między Kafką a Haszkiem rozpościera się przestrzeń dla tego rodzaju przeżywania i rozumienia świata. Tak sprawy się miały ze „Straszydłami na co dzień” Karela Michala – w latach 60. w Czechosłowacji te prześmieszne, oparte o sytuacyjny absurd opowiadania były wielkim bestsellerem, zwłaszcza wśród niepokornych, autora zaś uważano za wybitnego humorystę. Michal zginął śmiercią samobójczą na emigracji, dopisując gorzką puentę do swojej twórczości. „Wydanie poprawione” Petera Esterhazy’ego samo w sobie stanowi szczególnego rodzaju puentę: węgierski pisarz stworzył tę książkę jako rodzaj aneksu do swojego opus magnum, „Harmonii caelestis”, niezwykłej, postmodernistycznej satyry na środkowoeuropejską historię. „Wydanie poprawione” powstawało na gorąco, gdy Esterhazy zapoznawał się z teczkami pełnymi donosów, napisanych przez swojego własnego ojca dla węgierskiej służby bezpieczeństwa. Nie ma lepszej – mocniejszej, tragiczniejszej, bardziej cierpkiej – książki o lustracji.

Rozkwit polskiego popu Polska literatura popularna wykorzystuje względną posuchę w rejonach tzw. prozy artystycznej i odważniej zaczyna podbijać czytelnicze serca, wypierając z rynku również zagraniczną konkurencję. To prawdopodobnie znak, że normalniejemy – i chcemy czytać polskie powieści obyczajowe, kryminały, horrory i fantastykę. Na przecięciu tych gatunków pojawiają się rzeczy naprawdę cenne literacko – weźmy choćby „Przeproś” Aleksandra Kościowa, stylową, oniryczną historię osadzoną w świecie komputerowej gry. Dodatkowo mamy też zaskakujące niespodzianki: choćby „Trzepot skrzydeł” Katarzyny Grocholi, znanej specjalistki od zmiękczania niewieścich serc, która gwałtownie przełamała swój image, pisząc bezkompromisową książkę o przemocy w rodzinie.

Jak być niegrzecznym? Genialna satyra na żydowską tożsamość napisana soczystym językiem nieprzeznaczonym raczej dla wrażliwych uszu – taka jest właśnie „Moja jedna jedyna miłość” Gilada Atzmona. Autor depcze ciężkim buciorem wszystkie świętości, fundując czytelnikowi nie śmiech, a rechot. Jego książka udowadnia, że Żydzi rzeczywiście są narodem wybranym – nie każdy naród stać bowiem na taką dozę szaleństwa. To jednak nie koniec książek dalekich od grzeczności – dostaliśmy bowiem w tym roku wreszcie klasykę ekstrawaganckiego dziennikarstwa, „Lęk i Odrazę w Las Vegas” Huntera J. Thompsona. Szalona podróż niejakiego Raoula Duke’a (alter ego autora) i jego szemranego samoańskiego adwokata doktora Gonzo po Ameryce roku 1971 to zapis narkotycznego tripu z użyciem cysterny dopalaczy, a w istocie gorzki rozrachunek z epoką dzieci kwiatów, której urok prysł niespodziewanie prędko. Książka, dodajmy, znacznie lepsza niż jej bardziej znana filmowa adaptacja – „Las Vegas Parano”.

Skandynawowie znają się na zbrodni Szalenie budujący jest boom na skandynawskie kryminały – liczy się już nie tylko Henning Mankell, pojawiają się też nowe, nieznane dotąd nazwiska, jak Stieg Larsson, Jens Lapidus czy Johan Theorin. Europejska powieść noir znajduje swoje zwieńczenie w książkach autorów z Północy. Może Szwedzi, Finowie, Norwegowie wiedzą o nas coś, z czego my sami jeszcze nie zdaliśmy sobie sprawy? A może ascetyczność, prostota i smutek skandynawskiej kultury pozwala zamienić klasyczny kryminał w mocną powieść społeczną? Początek XXI wieku w kryminale należy zdecydowanie do ponurych mieszkańców zaśnieżonych równin i głębokich fiordów.

---

MINUSY

Nobel literacki czy polityczny? W tym roku literaccy mędrcy ze Sztokholmu w dość zgodnej ocenie krytyków i czytelników niespecjalnie się popisali. Podniosły się głosy, że Nobel dla Jeana-Marie Gustave’a Le Clezio to kolejny dowód na osobliwą arbitralność szacownego jury, które nagradza twórców według kryteriów raczej politycznych niż merytorycznych. Coś w tym chyba jest – Le Clezio pisarsko nie dorasta do pięt wielu kandydatom z dziennikarskiej giełdy, zaś tournee jego książek po polskim rynku zdecydowanie rozczarowuje. A pamiętajmy – z każdym rokiem jest coraz mniej czasu, by nagrodzić wielkich naszych czasów.

Powieść festiwalowa Problem z nagrodami literackimi w ogóle jest taki, że nie potrafią one regularnie dotrzymywać standardów, z których słyną i które stanowią o ich prestiżu. Weźmy Bookera – wedle znawców laur przeważnie trafny i mający przełożenie na dobre czytelnicze gusta. W tym roku przyznano go „Białemu Tygrysowi” Hindusa Aravinda Adigi – powieści tyleż zręcznie skonstruowanej, ile budzącej liczne podejrzenia o koniunkturalizm. Złośliwie można powiedzieć, że Adiga cynicznie skroił swoją książkę pod Bookera, łącząc krytykę neokolonializmu, wdzięczną polityczną niepoprawność, trochę refleksji o nierównościach społecznych i orientalne klimaty.

Sława nie wystarcza Rok 2008 przyniósł dwa dość poważne rozczarowania w polskiej literaturze, oba związane z nazwiskami twórców obwołanych parę lat temu głosem pokolenia. Okazało się, że sama sława zdecydowanie nie wystarcza do napisania przyzwoitej prozy, o czym najboleśniej przekonał się Sławomir Shuty, wydając absolutnie niestrawną powieść „Ruchy” – bełkotliwą, rzekomo dekadencką historię seksualno-miłosną, rzecz nieporadną językowo i pustą jak wydmuszka. W przeciwieństwie do Shuta Wojciech Kuczok pisać potrafi, ale nie ma o czym. Wobec tego postanowił napisać o tym, że nie ma o czym pisać. Jego „Senność” niestety działa na czytelnika zgodnie ze swoim tytułem.



















Reklama