Jeszcze w 2005 r. kina sprzedały zaledwie niecałe 24 mln biletów. Jednak od tamtej pory liczba ta wzrosła aż o 10 mln i to w sytuacji, gdy w repertuarze zabrakło superhitów na miarę "Władcy Pierścieni" czy "Shreka".

Widownię przyciągały przede wszystkim polskie produkcje. Największymi przebojami okazały się komedie "Lejdis" (2,5 mln sprzedanych biletów) i "Nie kłam, kochanie" (1,4 mln) oraz hollywoodzkie superprodukcje "Kung Fu Panda" (1,2 mln), "Mamma Mia!" (1,1 mln) i "Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki" (ponad 0,9 mln).

Reklama

Widzów nie odstraszają nawet rosnące ceny biletów. W 2007 r. bilet kosztował średnio 14,5 zł, w 2008 r. już ponad 16 zł.

Eksperci są pewni: kluczem do sukcesu okazały się małe i średnie miasta, które stały się głównym celem ekspansji sieci kinowych. Tylko w ostatnich dwóch latach najwięksi gracze na rynku wybudowali w nich kilkanaście nowych obiektów. "Dzięki temu kino stało się już dosyć powszechnie dostępną rozrywką" - mówi medioznawca Maciej Mrozowski. "Ale w Polsce i tak jest jeszcze sporo miejsca na kolejne" - dodaje ekspert.

Reklama

Rzeczywiście - w Hiszpanii na jeden ekran kinowy przypada niespełna 11 tys. osób, w Czechach 15 tys., we Francji nieco ponad 17 tys., a w Polsce prawie 40 tys. Także wskaźnik liczby sprzedanych biletów w przeliczeniu na jednego mieszkańca wciąż jest u nas niższy od średniej europejskiej. W Polsce to 0,9 biletu na osobę, w UE - 2,5.

"Potencjał polskiego rynku jest więc ogromny. W 2008 r. uruchomiliśmy cztery kina, na rok 2009 planujemy kolejne cztery otwarcia w Legnicy, Lubinie, Piotrkowie Trybunalskim i Słupsku. Rynek mniejszych miast jest wciąż otwarty na nowe obiekty i tam właśnie mamy zamiar głównie inwestować" - mówi DZIENNIKOWI prezes Centrum Filmowego Helios Tomasz Jagiełło.

Podobne plany mają także Cinema City i Multikino - obok Heliosa największe firmy działające w tej branży. "Do 2010 r. planujemy otworzyć osiem kin, w tym co najmniej trzy w roku 2009" - mówi Nisan Cohen, zastępca dyrektora finansowego Cinema City.

Reklama

Kinowców nie przeraża nawet wizja kryzysu. Co więcej, są tak pewni swego, że planują kolejne podwyżki cen. Według ich zapowiedzi za kilka lat bilety mają kosztować tyle co w krajach Unii Europejskiej, a więc 10 - 12 euro. "Proszę przypomnieć sobie Stany Zjednoczone podczas Wielkiego Kryzysu. To przecież wtedy kina przeżywały moment swojego największego rozwoju" - mówi Jagiełło. "Ludzie woleli zaoszczędzić na bieżących wydatkach i wydać to na rozrywkę, która pozwalała im zapomnieć o smutnej rzeczywistości" - dodaje.

Ten argument nie przekonuje jednak Mrozowskiego. "Wtedy sytuacja była znacznie bardziej złożona, bo bilety były bardzo tanie. Kina nazywano nickelodeonami, czyli kinami za nikla, czyli monety o nominale 10 centów" - zauważa medioznawca. Jego zdaniem na tak nagły wzrost popularności oglądanych na dużym ekranie filmów miało przede wszystkim pojawienie się kin w centrach handlowych.

Jak dowodzą m.in. badania OBOP z końca 2008 r., zakupy w galeriach są jedną z najpopularniejszych form spędzania wolnego czasu przez Polaków. "A nieodłączną częścią zakupów coraz częściej staje się wizyta w kinie" - zauważa Mrozowski.