„Kiedy świat był młody”
Tekst i reżyseria: Paweł Kamza
Teatr Polski w Poznaniu
Premiera: 20 grudnia
Reklama

Ciekawsze jest pokazanie ludzi, obok których przetoczyła się ta rewolta. Nie pierwszoplanowych postaci, a zwykłych statystów i świadków. „Kiedy świat był młody” próbuje rozgryźć rocznicowy temat właśnie od tej strony. Paweł Kamza od bodaj dekady, a może nawet dłużej próbuje łączyć Historię z teatrem. Wynajduje opowieści o małych ojczyznach, tworzy obrazki z przeszłości, w których próbuje zrozumieć fenomen ludzi, czasu i miejsca, wszystkich rzeczy, których już nie ma. „Kiedy świat był młody” sytuuje się dokładnie pośrodku dwóch innych sztuk Kamzy z ostatnich sezonów: między przejmującym, gorzkim tonem quasi-biografii zabitego w stanie wojennym w Nowej Hucie Bogdana Włosika („Kochałam Bogdana W.”) a nieudanym, sztampowym wspominaniem wojny polsko-jaruzelskiej w inspirowanym wierszami Barańczaka spektaklu „Proszę się rozejść!”.

Reklama

Jego nowa premiera jest znacznie mniej okazjonalna niż „Proszę się rozejść!”, ale z drugiej strony daleko jej do ambicji „Kochałam Bogdana W.”. To więcej niż szkic, ale ciągle jeszcze niegotowe dzieło.

Grudzień 1918 roku. W Warszawie i Krakowie już jest Polska. Do Poznania ma przyjechać Igancy Paderewski. Pół polskie, pół niemieckie miasto zastygło w oczekiwaniu na prowokacje, plebiscyt, powstanie. Miejscem akcji jest kawiarnia agentki niemieckiego wywiadu takiej kieszonkowej Maty Hari z Wielkopolski. Goście palą tu fajki wodne, piją absynt, przygrywa im przebrany orientalnie zespół muzyczny. Widać, że Kamza chce błyskotliwie pokazać, jak nie do końca zniemczeni polscy dekadenci w jedną noc zmienili się w patriotów. Reżyser powkładał do swojego scenariusza wszystkiego po trochu: czuć zmęczenie Wielką Wojną, do knajpki zaglądają dezerterzy i tajni agenci. Poznańskie rodziny szykują się do świąt, ktoś handluje ciuchami z Paryża, ktoś snuje plany zamachu na Paderewskiego. Właścicielka lokalu, niemiecka femme fatale, grana przez zmysłowo chrypiącą Barbarę Krasińską, decyduje się nie robić nic. Nie zająć żadnego stanowiska w gotowym zaraz wybuchnąć konflikcie. Inaczej postępuje arystokratka Magdaleny Płanety: najpierw pragnie uciec od biedy, wojny i kłótni o miasto, potem jako kawiarniana konspiratorka prowokuje Niemców pół wojskowymi, pół szlacheckimi strojami. Krasińska śpiewa gorzkie songi, zespół muzyczny buduje nostalgiczny klimat odchodzącego świata. I to jest w widowisku Kamzy najmocniejszy efekt.

Reklama

Gorzej już z dramaturgią, psychologią postaci, powiązaniem wątków bohaterów z powstaniem. Najlepiej napisana rola to Marta Teresy Kwiatkowskiej. Mieszczka i matka, szczebiocząca w poznańskiej gwarze, która ukrywa syna dezertera, gotuje, handluje, plotkuje. W końcu potem każe iść swemu dziecku do powstania. I godnie zniesie ból jego głupiej, niepotrzebnej, samobójczej śmierci.

Czuć niedosyt po obejrzeniu poznańskiej opowieści o powstaniu wielkopolskim. Szkoda, bo Kamza miał wszystkie atuty w ręku. Zaczął niebanalnie, wymyślił kapitalne miejsce akcji, dał potencjalną siłę bohaterom. A mimo to spektakl pozostał szkicem. Przydałby mu się epicki oddech. Po cichu liczę, że setną rocznicę Kamza uczci jak trzeba.