Mateusz, jeden z bohaterów pana powieści, jest niespełnionym muzykiem uwielbiającym jazz. Pan lubi jazz?
Daniel Odija: Tak, słucham jazzu – głównie Milesa Davisa, Johna Coltrane’a, Dona Cherry’ego, ale też i wielu innych… Przede wszystkim jednak słucham rocka: od klasycznego po progresywny, od punka po industrial, często też funk i reggae, trochę muzyki eksperymentalnej, ambientu spod znaku Briana Eno, a z muzyki poważnej lubię minimalistów. Naprawdę dużo słucham. W ogóle jestem zakochany w muzyce.

Reklama

Pytam, bo mam wrażenie, że nie jazz, ale jakiś rodzaj rozdzierającej muzyki poważnej pasowałby jako ilustracja do pana nowej powieści – jest ona bowiem utrzymana w dość posępnej stylistyce. Podobnie jak ostatni film Smarzowskiego „Dom zły”, tak i pana książka jest przesiąknięta śmiercią, złem, pesymizmem. Myśli pan, że można robić sztukę, używając głównie barwy czarnej?
Ja nie robię sztuki. Nie zastanawiam się nad tym, jaka barwa może pasować albo nie pasować. Po prostu życie kreśli sztukę. To życie wyznacza tematy moich książek. Przez pisanie próbuję spokojniej przemyśleć to, z czym się zderzyłem. Nawet jeśli pewne historie są dodane na potrzeby powieści, zawsze wynikają z prawdziwego zdarzenia. Jeszcze jedno: gdybym w życiu skakał z radości, pewnie i książka byłaby radośniejsza. Z drugiej strony zdarzało się, że swoje najśmieszniejsze rzeczy pisałem w smutku. Sam nie wiem… A jeśli chodzi o to, jaka muzyka bardziej pasowałaby do mojej powieści, i że raczej nie jazz – muzyka poważna na zilustrowanie smutku to stereotyp tak ciężki i ograny, że aż mdli. Największą samotność i rozpacz można przeżywać na dyskotece.



Bohaterowie „Kroniki umarłych” to ludzie mający małe, proste marzenia. Nie sądzi pan, że kapitalizm jednak nasze apetyty zaostrzył?
Nie wiem, czy marzenie Mateusza o stworzeniu genialnej kompozycji jest małym marzeniem. Albo odnalezienie wiary przez księdza Janka. Albo modlitwa Ireny o to, by minął ból jej śmiertelnie chorego syna… To jest raczej opowieść o stanie ducha niż o stanie konta. Jeśli ktoś w „Kronice umarłych” szuka małej stabilizacji, to raczej chodzi tu o spokojny sen, o uwolnienie się od koszmarów i o czerpanie radości z życia. Przecież tu wszyscy czegoś się boją! Ale na pewno nie jest to strach przed tym, że ktoś z nich ma gorszy samochód od sąsiada albo nie stać go na zagraniczną wycieczkę. W tej książce tego w ogóle nie ma. Ja się tu przyglądam fobiom duchowym, a nie tym stworzonym przez mamonę.

Reklama

Za mamoną gonią na pewno ludzie mediów, których sportretował pan w książce. Zastanawiam się, czy dalej pracuje pan w TVP i czy koledzy się nie obrażą? I czy nie ma innej drogi dla artysty niż taka jedynie, by łączyć zajęcie, do którego czuje się niechęć, z praca twórczą?
Estetyka mediów i sposób przekazywania informacji odrzuca mnie, co nie znaczy, że nie cenię zawodu dziennikarza, a tym bardziej ludzi, którzy są dziennikarzami. Mam wśród nich kilku przyjaciół. Jestem emocjonalnie związany ze słupską redakcją. Wiem, jaka to harówa, i cenię dziennikarski wysiłek. Coraz mniej zresztą pracuję w dziennikarstwie, bo mam inne okazje do zarabiania pieniędzy. Walczę o to, by mieć jak najwięcej czasu na pisanie.

To chyba utrapienie wszystkich pisarzy. Może więc pisarze nie powinni w ogóle pracować, tylko dajmy na to, żyć ze stypendiów?
Pracuje się, by zarobić pieniądze. Wolałbym zarabiać pieniądze tylko pisaniem książek. Choć przyznaję, że często inspirowała mnie praca niezwiązana z pisaniem, ale gdy zaczynało brakować czasu na pisanie, stawała się utrapieniem. Stypendia twórcze z pewnością są wygodne i potrzebne, choć korzystałem tylko raz – za bardzo tęsknię za rodziną. Trzeba jednak przyznać, że pozwalają poznać inny świat od tego, który się ma na co dzień, i dają czas na pisanie. To jest w nich dobre. Zresztą korzystanie z nich zależy od możliwości, sytuacji życiowej i mentalności pisarza.



Reklama

„Nie zastanawiam się już, czy to będzie wydane, czy nie – bo wiem, że będzie” – powiedział pan w wywiadzie udzielonym po napisaniu „Tartaku”, który osiągnął duży sukces. Nie boi się pan, że takie podejście jest zagrożeniem dla pisarza, bo może wpływać na jakość jego prozy?
Ja wiem, co chcę pisać i jak chcę pisać. Jakość prozy raczej zależy od intelektualnej formy niż od tego, czy trzymam w ręce umowę, z której wynika, że dana powieść będzie wydana. Jeśli nie będę miał pewności, że zostanie wydana i będę musiał szukać wydawcy, na pewno nie przestanę pisać. I tak napiszę, bo to nałóg, bo to podsumowanie etapu życia, bo to uzupełnienie smaków życia. Pisanie jest dla mnie bardzo ważne.

A przeszłość? W „Kronice umarłych” pokazuje pan, że nie da się od niej uwolnić. A może w ogóle nie warto? Czy zmienilibyśmy się – na lepsze – jako naród, gdyby udało się nam od przeszłości uwolnić, czy widzi pan w tym raczej zagrożenie?
Mnie nie interesuje naród. Mnie interesuje jednostka. Przyglądam się historiom rodzinnym, a nie narodowym. Dlatego przez pryzmat jednostki zastanawiam się nad tym, czy warto uwalniać się od przeszłości. Niebezpieczeństwo widzę w zbytnim zanurzaniu się w żałobie, co łączy się z kultywowaniem przeszłości. Wtedy jest ryzyko, że nigdy nie obudzimy się do życia, które akurat rozgrywa się wokół nas.



Osobnym tematem książki jest szaleństwo. Czy ma ono związek z miejscem, z nadmorską, pełną wilgoci i złych wiatrów miejscowością? Bo takie odczytanie można odszukać w książce. Myśli pan, że morze ma w sobie coś demonicznego?
Szaleństwo jest głównym tematem tej książki. Budzi się w głowie i poza głowę nie wykracza, choć ten, kto jest nękany przez demony, ma pewność, że pochodzą one z zewnątrz. Z drugiej strony – człowieka stać na czyny dorównujące czynom najokrutniejszych demonów umysłu. Wydaje mi się, że otoczenie może wpłynąć na samopoczucie, ale musimy pamiętać, że to tylko książka. W dodatku nie za bardzo realistyczna, raczej magiczna. Dlatego morze jest tu potrzebne do budowania atmosfery, choć dla bohaterów książki bywa tworem inspirującym powstawanie koszmarów na jawie. Znam nasze morze. Codzienne wdycham jego zapach. Jest zimne i surowe. Bez wysp, monotonne. Pokazuje, jacy jesteśmy mali, i jaka siła tkwi w naturze. Zabija bez sumienia. Ale – gdy się na nie patrzy i plaża jest pusta – pozwala na spokojny namysł.

A może im bardziej jesteśmy ludzcy, tym bardziej zagrożeni szaleństwem? Czy pana religijność jakoś wpływa na postrzeganie tych spraw?

Obłęd dotyka raczej ludzi wrażliwych. Wyczulonych przede wszystkim na swoim punkcie. Co do religijności? To trudna sprawa. W „Kronice umarłych” mamy księdza, który stracił wiarę, bo próbował ją zrozumieć, i muzyka, którego szaleństwo jest silnie związane z symbolami religijnymi i z postaciami z Księgi. Niech ich zmagania mówią za siebie. Swoje zmagania z wiarą pozostawiam sobie.